wtorek, 10 listopada 2015

Święto Niepodległości (czyli z grubej rury)

Niebawem stuknie sto lat od momentu, w którym Polska stała się niepodległym państwem (po 123 latach zaborów - czy rozumiemy dziś, co to faktycznie znaczy?)

Ostatnio z każdej strony słyszę utyskiwania - najgłośniejsze przedwczoraj na poczcie.


Dziwne, bo mimo wszelkich problemów/niedogodności/a czasem patologii (używając wielkich kwantyfikatorów) nadal jesteśmy krajem demokratycznym, choć nie wszyscy tak chcą to widzieć.

Jesteśmy wolni, przynajmniej zewnętrznie
Możemy oddychać pełną piersią, możemy działać i zmieniać rzeczywistość.
Od wczoraj, od rozmowy z B. chodzi mi ta myśl po głowie. Jesteśmy wolni i rzadko kiedy ten fakt doceniamy.

I nie, w c a l e  n i e  musimy porównywać się z tymi, którzy "mają gorzej", choć wystarczyłoby zajrzeć za wschodnie granice.
Może warto zwyczajnie docenić ten fakt i w ten sposób poświętować dziś?
A może warto corocznie, właśnie przed 11 listopada dokonać rachunku zysków i strat, dokonujących się w sferze publicznej/społecznej z naciskiem na "zyski", czyt. wszelkie pozytywne zmiany.


Od wczoraj chodzi mi też po głowie inna myśl: czym jest dla mnie Polska i jaką Polskę chcę pokazywać swoim dzieciom? Nie mitycznym, ale faktycznemu, namacalnemu JeJe.


Za rok, za dwa zaczną się pytania. I odpowiedzi.

Czy Polska to pamięć przeszłości (ale czego? przegranych powstań i narodowych mitów?), czy raczej praca u podstaw "tu i teraz" na rzecz "lepszego jutra" (tak, każdy je rozumie inaczej). A może po trochu jednego i drugiego, zwyczajnie i bez zadęcia. jak to w życiu, bo nic nie jest czarno-białe.

My w każdym razie wywieszamy dziś flagę i idziemy świętować. Po swojemu, ale z refleksją, że jest nam lepiej niż mojemu dziadkowi, który jako chłopaszek stał w tłumie gapiów pod odwachem, patrząc na rozbrajanie żołnierzy austriackich. Szczęśliwie on też się doczekał.

Fot. by Grzegorz Leśniewski




poniedziałek, 12 października 2015

:::pośpiesznie nie da się:::

patrzę na ciebie, kiedy śpisz.

dwie zbyt krótkie godziny szarym rankiem.
jeszcze dwie, wieczorne. oczy już nie widzą, powieki ciężkie od zmęczenia.

czy zdążę? czy mi nie umkną?
twoje nowe uśmiechy i słowopodobna paplanina.
słuchałabym jej czule dniem i nocą. bez ustanku. bez znudzenia.

chichranie pełną piersią, w kółko powtarzana ta sama ukochana zabawa, zabawa automaniaka.

smaki, których nie lubiłeś,
a teraz pstryk - i nagle lubisz..
to nie ja byłam świadkiem Kluczowego Momentu.

rzeczy zmieniają się, jak w kalejdoskopie. 

lepiej patrzeć z bliska niż z oddali.

z daleka widać zarysy, a nie szczegóły.
detale umykają. 

pośpiesznie nie da się celebrować życia.

niedziela, 20 września 2015

Mare nostrum

Pierwszy zagraniczny wojaż z J. Kierunek stały, uprawiany za bezdzietnych czasów raz do roku. Może nie najulubieńszy z ulubiony, ale bardzo lubiany, bo: piękne widoki, atrakcyjna architektura (czytaj: kościoły romańskie i gotyckie), Caravaggio i inni, wyśmienita kawa w byle zapyziałym barze, proste i smaczne jedzenie. I brak bariery językowej, więc można się poczuć (prawie) jak u siebie. Można się też estetycznie podelektować stosunkowo niewielkim kosztem o godzinę lotu stąd tanimi liniami.

Południe, czyli Italia. Morze Śródziemne, ale adriatyckie rubieże. Dzięki gościnności m&a spędzamy je na prywatnej wyspie. Patrzę na spokojną toń, ale morze kojarzy mi się ostatnio wyłącznie z tym, co dzieje się na południu (i nie tylko - wystarczy włączyć wiadomości i obejrzeć przewijające się obrazy z Węgier, Chorwacji, Austrii). Nie wyobrażam sobie wakacji na wyspie Kos (uwaga, promocja tanich linii- ciekawe, dlaczego?) albo Lampedusie, ale czy z drugiej strony, intencjonalne odwracanie głowy i nie patrzenie na to, co w sposób nieunikniony dzieje się coraz bliżej nas, spowoduje,  że one same się rozwiążą? 

Zawsze podobała mi się życzliwość Włochów wobec obcych. Dziesięć lat temu na rzymskich wakacjach czytałam w gazecie, że mieszkańcy Rzymu bronią przed nalotami policji imigrantów z Afryki, nielegalnie sprzedających pseudomarkowe torby. Nie uchodźców, ale zwyczajnych imigrantów ekonomicznych.

Jeden z nich opowiadał redaktorowi, że to co zarabia, pozwala mu na utrzymanie trzydziestu osób w swoim kraju. Jasne, że można wytyknąć Włochom sympatię do anarchii, skutkującą brakiem dbałości o interes państwa (przyzwolenie na kręcenie lewych interesów, działanie w szarej strefie, niepłacenie za bilety kolejowe), ale z drugiej strony - czy prawdziwie humanitarna postawa nie objawia się zrozumieniem, empatią i chęcią do pomocy  m i m o  wszystko

Wstyd mi, kiedy czytam hejterskie komentarze na temat uchodźów na różnorakich blogach, fejsbukach i forach. I kiedy na pewnej imprezie z zakłopotaniem słuchałam wywodów osób w "słusznym" wieku (zapewne dużo przeżyły) o tym, że grozi nam "islamizacja" Europy i że krytykujące papieża za postulat przyjęcia uchodźców przez każdą parafię/dom zakonny. 

W kraju, w któym przeciętny człowiek nie widział uchodźcy na oczy.
W kraju, który szczyci się ide(ał)ami solidarności.
W kraju, w historii którego zdarzały się epizody imigracji zarobkowej i politycznej. 
W kraju, którego znakomita większość określa się mianem chrześcijan.

PS. Gdyby ktoś miał wątpliwości, polecam przeczytać wpis Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych - "Czy Polska powinna przyjmować uchodźców" (klik)

niedziela, 2 sierpnia 2015

:::w koło Macieju:::

No dobra, będę nudna, bo dziś znów (klik) będzie o moim ulubionym serialu animowanym (nie ulubionym w ogóle, tylko ulubionym spośród tych, które oglądamy). A oglądamy niewiele, bo nie mamy telewizora. Tak naprawdę dziękiu temu nie mam orientacji w temacie.
W koło Macieju, ale jakoś nie mogę przestać się zachwycać "Strażnikami miasta".

Jak dotąd sądziłam, że to produkcja amerykańska, ale nie - okazuje się, że szwedzka. To wiele tłumaczy.

Dotychczas gustowałam w poetycko-muzycznych produkcjach rosyjskich (klik), a ostatnio oglądam z niekłamaną radością stare polskie animacje, jak te zebrane w "Antologii polskiej animacji dla dzieci"(klik, choć strona nie całkiem czytelna). Zobaczcie koniecznie, choćby dla starego dobrego Antonisza, purnonsensowej "Lokomotywy" Rybczyńskiego (starszej ode mnie) i innych kwiatków, co by nie powiedzieć bardzo wyrafinowanych, jak na gusta i powszechne przyzwyczajenie do bycia poddawanym ultraszybkiemu bodźcowaniu z każdej strony.

Szczerze mówiąc, nie wyobrażam sobie malca, który wytrzymuje z polską szkołą animacji dłużej niż pięć minut.

Tyle na marginesie, a wracając do rzeczy.

Oto litania pod tytułem co mi się podoba w "Strażnikach miasta"?

*wszyscy wygrywają, bo tak naprawdę nie o rywalizację chodzi, ale o współpracę (odcinek o konkursie talentów).

*wszyscy po obywatelsku solidarnie sprzątają ("Wszyscy bardzo byśmy chcieli, żeby nasze miasto wyglądało czysto i schludnie").

*lepiej w towarzystwie niż samotnie ("Granie w piłkę jest o wiele fajniejsze, gdy robi się to z kimś, a nie samemu").

*"czarnym" owcom się wybacza, kiedy popełniają błędy (notorycznie łamiący zasady współżycia społecznego Harry).

*wszelcy "odmieńcy" mają swoje miejsce w społeczności, nikt nie ma ich za gorszych/niepełnowartościowych (niezborny Rufus, z roztargnienia co chwilę zaprószający ogień).

A dlaczego?
Dalej w koło Macieju do znudzenia powtarzać będę matrę. Wartość artystyczno-plastyczna to duż, ale nie wszystko. Każdy sposób jest dobry, żeby od małego wzmacniać kręgosłup.



poniedziałek, 27 lipca 2015

:::szpital przyjazny pacjentowi:::

Pisałam kiedyś o naszym okołoświątecznym pobycie w szpitalu (klik)

W szpitalu rodzic ma  p r a w o  być z dzieckiem.




Korzyść z obecności rodzica jest ewidentna. 


Po pierwsze każdy, a tym bardziej dziecko leczy się szybciej, kiedy ma przy boku bliską osobę. 

Po drugie rodzic chcąc niechcąc pomaga, zastępuje (można rzec mocniej - zdarza się, że wyręcza) personel pielęgniarski w czynnościach pielęgnacyjnych. Rodzic ubiera, przewija, karmi, podaje leki, pilnuje podczas podawania kroplówki, wykonuje inhalacje.

Oczywiście rodzic może "przeszkadzać" - swoją obecnością (kiedy warunki lokalowe są skromne), emocjami na wierzchu (płacze, irytuje się, wykłóca), dociekliwością (żąda informacji). To zrozumiałe - pobyt dziecka w szpitalu dla nikogo nie jest łatwym doświadczeniem.


Często, ale nie zawsze za pobyt rodzica na oddziale szpital pobiera opłatę. 


Ponieważ przepisy nie precyzują dokładnie tej kwestii (poza zapisem w ustawie o prawach pacjenta i Rzeczniku Praw Pacjenta, który jasno mówi, że opłaty powinny uwzględniać r z e c z y w i ś c i e ponoszone koszty), poszczególne szpitale pobierają różne stawki (zależnie od realnych wyliczeń albo własnego "widzimisię").

Inna sprawa, że standard pobytu w szpitalu bywa bardzo różny - od kawałka podłogi, na którym rozkłada się karimatę lub materac do osobnego łóżka z pościelą, od łazienki w sali chorych po konieczność korzystania z niej dwa piętra niżej. 

Jestem przekonana, że dla większości rodziców standard nie ma znaczenia. Dzielnie i bez słowa skargi towarzyszą dziecku niezależnie od warunków. 

Kiedy dziecko jest chore - wszystko staje się trudniejsze. 


Zaburzony zostaje codzienny rytm życia. Dziecko nie chodzi do żłobka - trzeba "na gwałt" ściągać babcię, ciocię, czy inną życzliwą osobę, a jeśli nie ma takiej możliwości - zatrudnić nianię. Można też zostać z dzieckiem, ale wiadomo, jak większość pracodawców patrzy na takie "(nad)używanie" prawa do opieki przez rodzica. A jeśli się już uda i tak rodzic jest stratny finansowo. Na dodatek przy każdej chorobie zakupić trzeba kolejny worek leków, które i tak za chwilę zostaną zapewne przez lekarza zamienione na inne. 

Nasz pobyt w Szpitalu Powiatowym w Słubicach trwał 5 dni. Po powrocie napisałam e-mail z prośbą o wyjaśnienie, jak ustalany jest cennik pobytu rodzica na oddziale.
Zastanawiało mnie, że tyle samo płacę za wakacyjny pobyt w agroturystyce. 
W moim przekonaniu to dużo. Dużo dla mnie, a tym bardziej dużo dla kogoś, kto żyje bardzo skromnie.

Niestety ten e-mail (mimo zachęty na stronie internetowej do składania wniosków przez pacjentów), jak i kolejne dwa pozostały bez odpowiedzi. Przez telefon powiedziano mi, że nie prowadzi się żadnych wyliczeń, które są podstawą kalkulacji. I że moja sprawa jest "błaha" (a Szpital ma wązniejsze sprawy na głowie). Minęło ponad pół roku - czekam dalej na odpowiedź, tym razem przez Biuro Rzecznika Praw Pacjenta. 

Szpital szczyci się misją, którą jest "tworzenie Szpitala przyjaznego dla pacjentów". 
Czekając na wynik interwencji Biura zastanawiam się, dlaczego nasze państwo nie traktuje swoich obywateli z szacunkiem. 

Dlaczego my wzajemnie tak się nie traktujemy.


wtorek, 23 czerwca 2015

:::zapomniane słowa: BEZinteresowność:::

"Zapomniane słowa". Jest taka świetna książka wydawnictwa "Czarne", pod redakcją Magdaleny Budzińskiej, która cały koncept wymyśliła i wyreżyserowała.

Mądre głowy świata kultury i nauki prezentują w niej swoje ulubione, znikające słowa. Znikające, czyli odchodzące do lamusa, jak odchodzą w zapomnienie pojęcia, do których słowa te się odnoszą. Z różnych względów. Jeśli ktoś jest ich ciekaw - niech sięgnie po książkę.

Na końcu znajduje się pusta strona, na której wpisać można swoje zapomniane słowo.

Moje zapomniane słowo brzmi: bez-interesowność.
Zagubiła się gdzieś bezinteresowność. 

Pytałam dzieciaki z gimnazjum, z którymi zbieraliśmy jedzenie dla Banku Żywności, czemu/po co to robią. Powiedziały mi, że mają wyższą ocenę ze sprawowania. Żadne nie zająknęło się, że może ktoś nieznany (a potrzebujący) zyskuje dzięki ich zaangażowaniu i pracy.  

Pytałam lokalny portal, czy wrzucą informację o działaniach klubu społecznego. Wrzucą, ale w dalszej perspektywie chcieliby  c o ś  w zamian. Zgaduję, że coś bardziej wymiernego niż słoik truskawkowego dżemu hand-made i uśmiechu, bo tyle na razie może lokalny klub, który działa na rzecz społeczności lokalnej, bazując na energii własnej.

Cenimy swój czas i kompetencje, dbamy przede wszystkim o swoje własne poletko. Rozumie się - najważniejsza jest  n a s z a  rodzina, n a s i  bliscy, n a s i  przyjaciele.
Często słyszę, że ktoś czegoś nie robi albo o czymś nie myśli, "bo nie ma czasu, bo ma rodzinę/dziecko".

Żeby była jasność - nie postuluję, żeby rozdawać swoje zasoby za darmo na lewo i prawo. Chodzi mi jedynie o prostą rzecz, która znacząco, choć niewymiernie poprawia jakość relacji społecznych. Ta prosta rzecz to działanie dla innych bez widoku na bezpośrednią i wymierną korzyść. 

Nic nie kosztuje (albo kosztuje niewiele):

*zaniesienie zakupów nieznajomej staruszce - choć może to zrobić jej rodzina (albo opieka społeczna, jeśli rodziny brak).
*posprzątanie mikrowysypiska w okolicy (choć mogą to zrobić służby miejskie). 
*zgaszenie światła po wyjściu z publicznego lokalu (choć nikt mnie z tego nie rozlicza).
*wyrzucenie śmieci do właściwego pojemnika: papier do papieru, metal do metalu.

Dla porządku, jak już jesteśmy przy korzyściach:
*uśmiech na twarzy i wdzięczność (a może ja będę kiedyś na jej miejscu?)
*czysta planeta i estetyczny widok
*a przede wszystkim  n a s z e  samozadowolenie.

I tak dalej.
Szczerze polecam czasem zrobić coś bez-interesownie. 






piątek, 19 czerwca 2015

Przewijak wymaga zgody Senatu!

Matka książkomaniaczka ze względów sentymentalnych i innych od lat należy do niejakiej Jagiellonki (klik). Przewaga tego przybytku polega na tym, że w swoich zasobach ma wszystko (lub prawie wszystko), łącznie w różnorakimi egzotycznymi pozycjami, w których Matka gustuje.

Kiedy więc płaczliwy jękliwy J. skończył dwa miesiące, udała się Matka na nowo do przybytku czytelniczego. Musicie wiedzieć, jak cieszyła się na tę wizytę. Musicie wiedzieć, że regulamin nie przewiduje innego niż osobisty odbioru książek.

O ile jednak przybytek jest bez wątpienia przyjazny dla wszelkiej maści bezdzietnych studentek, doktorantek, docentek i profesorek, dla matki okazał się mniej gościnny.

A poszło o wizytę w toalecie. O ile do wypożyczalni, zlokalizowanej na półpiętrze dotrzeć można na platformie dla osób niepełnosprawnych, wizyta w toalecie na pozomie -1 jest wyczynem karkołomnym.

Jest tam niby platforma dla wózkowiczów, jednak ochrona twierdzi, że nie wózków dziecięcych. Schody są krzywe, co powoduje, że zjazd w formule "schodek po schodku" nie jest skuteczny, bo w połowie schodów lądujemy na ścianie, z wózkiem zawieszonym w powietrzu. Być może bardziej doświadczeni rodzice poradziliby sobie lepiej - matka jednak skutecznie utknęła w połowie schodów, a na pomoc nie rzucił ani żaden hipsterski student ze słuchawkami w uszach, ani ochroniarz, z którym matka chwilę wczesniej odbyła rozmowę na temat możliwości jazdy w dół. 

Pani ochroniarka doradziła tymczasem, żeby dziecko zostawić u niej (ale jak zostawić płacząco-jęczące? nie wspominając, że obcemu zostawiać nie należy - choć w tej konkretnej sytuacji matka by zaryzykowała, może ze względu na pełny pęcherz), co spotkało się ze sprzeciwem, a sprzeciwz kolei z kolejną poradą "a może Pani weźmie ze sobą". Wziąć mogę - czemu nie, ale co pocznę z trójmiesięczniakiem w toalecie? Przecież do umywalki nie odłożę.

Inna możliwa opcja to podjechanie na II piętro, ale żeby to uczynić (nie zapominajmy, że dziecko płacze) należy złożyć klamoty, upchane na dole wózka w specjalnej szafeczce na parterze, pobrawszy uprzednio kluczyk. To taki patent na rzecz bezpieczeństwa, modny od czasu, kiedy pewien człowiek w krakowskiej bibliotece wyniósł pod pachą, jakby nigdy nic wiekopomne dzieło Kopernika (tak, tak!). Nie trzeba dodawać, że przepadło, jak kamień w wodę.

No dobra, powiecie - może matka egoistka, zamiast peregrynować po bibliotekach powinna siedzieć na tyłku, czyli w domu?To egzotyczna fanaberia oczekiwać, że wjedzie wózkiem do biblioteki, a tym bardziej do toalety w bibliotece.

Ano nie. A czemu o tym teraz właśnie piszę?

Bo przeczytałam ostatnio, że BUW (Biblioteka Uniwersytetu Warszawskiego) otworzyła Buwialnię, czyli wydzieloną strefę, z której korzystać mogą osoby z dziećmi. Jest tu kązcik zabaw, przewijak, miejsce do karmienia, a Buwialnia otwarta jest także w niedzielę.
Kolejne przyjazne (oprócz Ikei) miejsce na mapie miasta.
Zobaczcie, jak cudnie się prezentuje! (klik)


Post Scriptum


Matka "poskarżyła" się dyrekcji (no bo pewnie nie mają świadomości, jak jest), a asystentka dyrektorska odpisała, żeby jednak wybierać toaletę na II piętrze.

A na wniosek o wprowadzenie przewijaka odpisała tak: "Regulamin BJ jest zatwierdzony przez Senat UJ i wprowadzenie choćby najdrobniejszych zmian wymaga długich procedur".

Jednym słowem: przewijak i inne innowacyjne bajery wprowadza Senat.

List kończył się optymistycznym akcentem: "W nadziei na zakończenie zupełnie zbytecznych kłopotów". Kropla balsamu na skołataną duszę wózkowej.



 
 

piątek, 5 czerwca 2015

:::nie zakochuj się w przelatującym wróblu:::

Zaczęło się zaintrygowaniem, kiedy kilka lat temu w Trójce wysłuchałam audycji z udziałem Tomasza Mazura. Idąc za ciosem, wygrzebałam "Fiasko. Poradnik nieudanej egzystencji" tegóż autora. 

A potem hop w stare koleiny. Narodziny J., codzienna bieżączka, opaczone trudności/zmagania: czas konsumowany na odciąganie pokarmu, płaczący ciągle nie-wiadomo-dlaczego malutki J., jazda zatłoczonymi wysokopodłogowymi tramwajami (często z przekleństwem na ustach), gwałtowne porywanie się z motyką na słońce ("pójdę sobie gdzieśtam z J. żeby po staremu "pouczestniczyć w życiu". I jazda w jedną stronę, a potem zawracanie spod drzwi, bo maleństwu, co zrozumiałe - nie jest w smak).

Drobne działania, mające przywracać naruszoną po znaczącej zmianie osobistą równowagę.  
I krok niby dalej - działania, które miały zmienić otaczającą rzeczywistość (choć w środku dalej chaos i labilna równowaga).

A pomiędzy: ból, zmęczenie, poczucie bycia sprowadzoną do funkcjonowania głównie w jednej roli, jeśli na poziomie fizjologicznym, to pomiędzy trzema praniami dziennie.

Kilka miesięcy temu natknęłam się w "Magazynie Świątecznym" na tekst Marcina Fabjańskiego (klik). Skończyło się na wizycie w bibliotece (w której mają na szczęście wszystko albo prawie wszystko) i wypożyczeniu po kolei całego dorobku.

Stoicyzm uliczny.

Co proponuje współczesny stoik* Fabjański, skrótowo rzecz ujmując? (*stoik to skrót myślowy, bo w swojej książce i poglądach Fabjański synkretycznie łączy różne nurty filozoficzne i psychologiczne, na czele z buddyzmem - zresztą kilka lat spędził w Azjii, praktykując medytację w tamtejszych klasztorach).

Ano, zamiast opierania się na swojej perspektywie, na subiektywnych postrzeżeniach, na swoistym egotyzmie, który powoduje, że sami stawiamy się w centrum wszechświata, Fabjański zachęca do podjęcia wysiłku  d o s t r o j e n i a  s i ę  do procesu życia. Sformułowanie "proces życia" oznacza tyle, że toczy się on niezależnie od naszych osobniczych uprzedzeń, projekcji, wszechwładnych emocji i popędów, wyobrażeń, odwołujących się do naszej osobistej historii.


Jak się to robi?

Przez  nieustająco zdyscyplinowane, ś w i a d o m e  ż y c i e, czyli praktykowanie umysłowych ćwiczeń (więcej o praktyce w pierwszej książce (klik), które mają nas nauczyć odróżniania zdarzeń, od nas niezależnych od tych, na które mamy wpływ.

Plusy.

Plus podejścia stoickiego jest taki, że się nie ocenia w kategoriach: prawidłowy-odchylony, w normie-patologiczny. Na dzień dobry nie diagnozuje się psychologicznie, nie tworzy analiz, sięgających swych źródłem do zamierzchłej przeszłości (bo w czym i komu miałaby pomóc świadomość bycia w gronie nieurotyków?). Pociągające i zachęcające jest to, że wysiłek świadomego życia może podjąć każdy, niezależnie od "kompetencji", a zacząć można w każdym momencie.


I korzyści?

Podstawowa i najważniejsza to stan wewnętrznej harmonii, który się osiąga  n i e z a l e ż n i e  od wszystkiego, co zewnętrzne. Radość, która nie jest zależna od wszystkiego, co przynosi życie (w "Stoicyzmie ulicznym" autor podaje przykład ćwiczeń stoickich, które pomagają radzić sobie z sytuacjami ekstremalnymi, jak śmierć bliskiej osoby).
Odklejenie się od zdarzeń ma bardzo wymierne skutki. Nie cierpimy wtedy, bo, jak przekonują nas stoicy, cierpienie powodują nie same zdarzenia, ale sposób, w jaki my sami je interpretujemy ("Nie należy się gniewać na bieg wypadków. Nic ich to bowiem nie obchodzi" - powiada Marek Aureliusz).


Cudowna recepta?

Pewnie nie dla każdego. Ktoś zapyta, gdzie tu novum, skoro stoików znamy od 333 roku p. n. e. (niech podniesie rękę, kto uważał w szkole).

Ktoś inny z przekąsem powie, że Marcin Fabjański robi niezły użytek  z odkurzenia starożytnych Greków, prowadząc w XXI w. Warszawie warsztaty dla wypalonych zawodowo pracowników korporacji (do wyboru są wyjazdowe sesje do Grecji, gdzie można studiować Epikteta ni mniej ni więcej, tylko pod Atenami).

Ja jednak kupuję podręcznik uważnego życia. Dosłownie i w przenośni.
Być może ja tż nie uważałam w szkole. A może na owe czasy to nie była moja droga. 
Marcin Fabjański otworzył jednak pewne drzwi, które pozostawały.

A ostatni z plusów jest taki, że można praktykować samemu, bez kosztów. Z Markiem A. wypożyczonym za darmo z osiedlowej biblioteki.


Marcin Fabjański "Zaufaj życiu. Nie zakochuj się w przelatującym wróblu". 

środa, 27 maja 2015

:::cieszymy się, że możemy pomóc*:::

Ostatnio często oglądam z synem "Strażników Miasta" ("Heroes of the city"). Szczerze mówiąc nie jestem fanką amerykańskiej kultury ogólnie (choć są wyjątki) i specyficznej retoryki, którą mogłabym streścić jako prosto-dowcipnie-dosadnie. Lubię prostotę, nawet prostolinijność, ale innego gatunku (klik). Trochę bardziej wyrafinowaną, poetycką, a najlepiej prostotę, pod którą kryje się "coś" więcej. Jakieś nieczytelne z pozoru, ukryte na pierwszy rzut oka odwołania, nitki, które wiodą w inne, dalekie światy i tak dalej. Fani "Sztuczek" Jakimowskiego będą wiedzieli, o co chodzi. 

Ale "Strażnicy Miasta" przekonali mnie czymś ważnym, czego ostatnio brakuje  n i e s t e t y  na wielu okolicznych polach i poletkach. 

Nie chodzi bynajmniej o to, że bohaterowie filmu działają w "słusznej" sprawie, co jest leitmotivem wielu opowieści dla młodszych i starszych dzieci.

Bohaterowie znają się, lubią, a przede wszystkim działają na rzecz swojej społeczności, mikroświata, w którym żyją. Współpracują i pomagają sobie w razie potrzeby.
Nawet jeśli popełniają błędy i mają swoje małe słabości (Harry) czy ekstrawagancje (Rufus), nie wyklucza ich to ze społeczności i nie przydaje kłopotliwej łatki ("ten czarny, a tamten biały").

Moje dziecko nie ma jeszcze dwóch lat. Oprócz mamy, z którą spędza dużo czasu, chodzi do żłobka, w którym jest jednym z dwadzieściorga dziewięciorga dzieci, a zarazem  j u ż  stało się członkiem małej społeczności. Kolejne kroki przed nim - w każdym razie z momentem pójścia do żłobka znalazło się w świecie s p o ł e c z n y m, w którym jest  n i e przebywa wyłącznie samo (jeśli nie liczyczyć mamy).

Od 2009 r. obowiązuje podstawa programowa przedszkoli, która opisuje, jakie kompetencje społeczne powinien posiąść przedszkolak. 

Pytanie, na ile my sami (rodzice) kształtujemy postawy  p r o s p o ł e c z n e  i obywatelskie naszych dzieci.
A na ile kształtuje (albo ma kształtować) je przedszkole, a potem szkoła (w których to dziecko, jak wiadomo spędza lwią część dnia).

Jestem świeżo po lekturze zeszłotygodniowej "Polityki"(klik), w której Ewa Wilk pisze tak:
W Polsce mamy dziś do czynienia z licznymi wirusami, które sprawiają, że potencjalne kompetencje mutują w swoje karykaturalne przeciwieństwa. Zaczyna się od dzieci. Cóż po światłych ustawowych zapisach o umiejętności współpracy w zespole, jeśli cały system edukacyjny został podporządkowany prawu testu i dyktatowi rankingu? I to osobliwej odmianie tej wyścigowej kultury, bo przecież nie chodzi w niej o to, by wykazać się wiedzą na określonym poziomie, ale by inni okazali się gorsi.
Gorąco polecam ten tekst ku refleksji. W dużej mierze zgadzam się z postawioną diagnozą, choć w sytuacjach, w których stawia mnie życie, mam okazję obserwować częściej rzeczywistość dorosłych. 
Do szkoły, jako rodzic ucznia in spe mam na razie daleko (i chyba tej perspektywy jeszcze nie ogarniam), poza tym szkoła szkołą, a człowiek przede wszystkim kształtuje się w domu. 
Ciężka praca zatem przed nami, milordzie. 
Ktoś może zapytać, co ma do tego amerykańska bajka? Ano bezpośrednio nic. Jest lustrem, które odbija postawy albo medium, które może promować dobre praktyki. Jest punktem wyjścia do refleksji, że razem można więcej. Że wspólne, a nie osobne (lub tym bardziej) działanie przynosi większą korzyść. Zanim nadejdzie czas, kiedy będziemy wdrażać działanie w życie, dobrze jest świadomie stykać się z przekazem, który świadomie wybierzemy i który - przynajmniej dla nas ma sens.
My wierzymy, że wspólne działanie ma sens. Dochodzenie do konsensusu, wspieranie się, możliwość wzajemnego liczenia na siebie. Chcemy się uodpornić (i uodpornić naszego syna) na wirus egoizmu, egotyzmu, skrajnego indywidualizmu.



















Czym skorupka za młodu nasiąknie.
* cytat pochodzi ze "Strażników".

wtorek, 12 maja 2015

:::matka wraca na rynek:::

Odkąd J. stuknęło 10 miesięcy, próbuję powrócić na rynek. Tak, tak - prosto nie jest - dziury w CV i niespójne, zbyt różnorodne doświadczenia robią swoje. Przestrzeni na naukę u nas nie ma - mówi mi przez telefon miły pan z pewnego en-dżi-osa (panu rekomenduje mnie koleżanka), w odpowiedzi na zapewnienie, że się nauczę (tak, mam wprawdzie doświadczenie, ale w prowadzeniu projektu, finansowanego z innych środków).

Ale nie o tym miałam mówić. 
Na co drugiej rozmowie padają pytania o organizację opieki nad dzieckiem.

Casus 1 
Kulturalna i dobrze ubrana pani w wieku mojej mamy, właścicielka centrum medycznego mówi mi wprost, że u nich nie opcji, żeby "nie przyjść do pracy", jak to ujmuje. Oznacza to, że nie bierze się *umownej "opieki" na dziecko - trzeba  z a w s z e  b y ć, zwartym i gotowym. 
*Umownej, bo praca jest oczywiście na umowę - zlecenie.
Zachodzę w głowę, jak pani godziła pracę z wychowaniem bliźniaków w siermiężnych czasach, kiedy chowano i mnie (rozmowa znów schodzi na dzieci).

Potakująco zapewniam, że mam  ś w i e t n i e  zorganizowaną opiekę - samorządowy żłobek oraz pełnoetatową babcię w razie potrzeby. A moje dziecko rzadko choruje, a jakże!

Casus 2
Koleżanka wspomina, że po piętnastu latach pracy dostała wypowiedzenie. Powód oficjalny: restrukturyzacja firmy, powód podany przez szefową między słowami: niedostateczna dyspozycyjność (koleżanka streszcza pracę w sześciu godzinach zamiast ośmiu plus bierze ustawową, ekstragodzinę wolnego ze względu na karmienie (która należy jej się, jak psu buda, choć dziecko nie jest oseskiem).

Casus 3
Idę na kolejną rozmowę. Rozmowa jest długa i wyczerpująca, ale sensowna, bo przez serię zadań-do-wykonania sprawdzają kolejno moje kompetencje. Oceniane jest działanie, a nie gadanie (albo gadanie o działaniach, a nie zachwalanie walorów) - to ciągle rzadkość. 
Cieszę się, że mogę spróbować się wykazać.

Na pytanie o zarobki podaję minimalną kwotę za godzinę, którą bierze przeciętna niania (tyle, że ona raczej "na czarno", ja wzięłabym na umowę zlecenie, więc realnie moje brutto kosztuje więcej). Rekrutujący (facet) nie omieszkuje wtrącić, że wartością dodaną jest możliwość powrotu na rynek pracy

Po fakcie dowiaduję się, że zostałam oceniona wysoko - ocieram się o szansę (i wartość dodaną), ale  ostatecznie z niej nie korzystam. Popołudniowe godziny pracy (co ja zrobię z dzieckiem, kiedy będę sama, a żłobek działa do 17.00...) i perspektywa przestojów w "zatrudnieniu" robią swoje.

Szukam dalej. Policzyłam, że przy pomyślnych wiatrach zarobię 1/3 tego, co mój partner i ojciec dziecka (jasne, że na innym stanowisku, co nie zmienia faktu, że on się rozwija, a ja liczę na "wartość dodaną", bez której moja "kariera" zawodowa stanie w miejscu, a nasza wydajność ekonomiczna rozjedzie się jeszcze bardziej).

Nie chcę  z n ó w  rozwijać starego wątku. Rozumiem punkt widzenia przedsiębiorców, którzy próbują działać w naszych trudnych realiach. Maksymalnie tnąc koszty, bo bez tego prawie każda mała działalność by padła.

Ale rozumiem też punkt widzenia kobiety, dla której wartość dodana i tzw. kariera zawodowa ma mniejsze znaczenie. Za 9 zł w pewnym sensie nie opłaca się wychodzić z domu, jeśli na szali z drugiej strony stoi mały człowiek, wymagający opieki, której zapewnienie przez inną osobę słono kosztuje.

Post scriptum
Wczoraj rozmawiałam z niebawem-matką, która opowiadała o swoim szefie, właścicielu agencji reklamowej. Słuchałyśmy wszystkie z otwartymi ustami (czy to dzieje się na prawdę?) Pan sam ma czwórkę dzieci, wspiera w ojcostwie/macierzyństwie swoich rozmnażających się licznie pracowników, hobbystycznie podllicza sobie, ile przybyło członków w "rodzinie". Dziecko? Żaden problem. Możesz pracować zdalnie, dokończyć pracę w domu, wyjść wcześniej. 

W pewnym sensie jedziemy na jednym rodzicielskim wózku, który opiera się na wzajemnym zaufaniu i wsparciu (pracodawca  r o z u m i e  moją sytuację, idzie mi na rękę, więc i ja odpłacę mu tym samym, nie zawalając pracy, nawet jeśli dziecko chore, a partner do pomocy daleko). Jasne, nie zawsze się da. Oczywiście istnieją zajęcia zawodowe, których w domu się nie zrobi. Napawa jednak optymizmem fakt, że  j a k o ś  się można dogadać, zrozumieć, systemowo pójść na rękę. Ostatecznie i tak realizujemy wspólnie społecznie użyteczny cel, jakim jest dodatni przyrost naturalny. Inna sprawa, na ile państwo w tym (nie) partycypuje (ale to już temat na inny wpis).

A na deser, znalezione post factum. Oczywiście Sztuczne Fiołki (klik)



środa, 6 maja 2015

:::odtrutki, czyli pan z kasety i inne radostki:::

Plum. 

I nadszedł przesyt. Na razie internetowy.

Niemożnością jest pisanie wieczorne, kiedy powieki same się zamykają, mózg nie funkcjonuje, marzy się o spaniu, czytaniu do poduszki albo nadrabia się jakies zaległości chwilowo bez pasji i przekonania, bo wszystko dzieje się na półśpiąco. 

Koniecznością jest pisanie wieczorne, bo w ciągu dnia J. ciągnie do komputera jak ćma do ognia, a ostatnie choroby były totalnie spod znaku YT, Peppy pig i Króliczka Ludwiczka.

Z każdej dziury bombardują podobne treści, jak mantra. Przesyt. Przesyt tematów macierzyńsko-dziecięcych. Karmienie piersią, żłobek, BLW. Niezliczone strony, blogi, komentarze, opinie. Kołowrotek, który mnie wsysa, aż całkiem niknę.
Telefon przy oku, ciągłe bycie w sieci.

Za dużo, za szybko, zbyt gorączkowo.
I ciągle to poczucie, że na coś czasu nie staje, że gdzieś są tyły, że za dużo pliszek schwytanych. 
Że nie ma nic więcej do powiedzenia ponadto to, co  j u ż  z o s t a ł o  p o w i e d z i a n e.

A jednak czasem zdarza się gula w gardle. Wzruszenie w czytsej postaci. Wyrazistość odczuwania, mimo zmęczenia.
Odkąd mam dziecko wszystko smakuje inaczej. Nawet bez w tym roku pachnie bardziej intensywnie. Pachnie banałem, ale nic nie poradzę, że  t a k  właśnie jest.

A odtrutka na przesyt?


Muzyka
Wraca pewne wspomnienie majowe.

Mam piętnaście lat. Leżę w szpitalu po operacji. Będę miała nogę w gipsie po pachwinę przez kolejne sześć tygodni. W walkmanie kaseta. Z drugiego końca miasta codziennie przyjeżdża moja najlepsza przyjaciółka, którą polonistka wysłała właśnie do zawodówki ("nie nadajesz się do liceum") więc nastroje mamy minorowe. Słucham kasety w kółko, zamykam oczy i odfruwam w krainę wyobraźni.

Od jakiegoś czasu mam ciszę w głowie. Płyty, kiedyś na okrągło w użyciu marnują się na dnie szafy. Było minęło. Pewnie i tak straciły moc poruszania czułej struny.

Dzięki ci Matko Debiutująca za przypomnienie, że muzyka istnieje i ma wymierną moc (klik)

Wróciłam więc do pana z kasety. I wracać będę nieustannie i wiernie. Pomijając ostatnią pauzę od dwudziestu lat pan z kasety jest remediopanaceum.




Działanie
Całkiem realne i codzienne. Na ile skuteczne (działanie i panaceum) - czas pokaże. Tadam, tadam i hurra! Otwieramy właśnie społeczny klub mam w naszej dzielnicy. 

Koncentracja na szczególe (na "tu i teraz")
W dzisiejszy deszcz wyszliśmy na nasze klaustrofobiczne osiedle, znaleźliśmy największą kałużę i chlup! Dziecięca radość górą.




piątek, 17 kwietnia 2015

:::laurka:::

Stuknął. Dwudziesty pierwszy miesiąc, odkąd jesteśmy razem. 
Dziś sobie wyobraziłam, jak będzie wyglądał dzień, kiedy pójdziesz swoją drogą, całkowicie oddzielony, autonomiczny, żyjący na własny rachunek.
Niby daleko, a zleci, jak z bicza strzelił.

Wspaniale gadasz po swojemu, 
Uparciuch z ciebie i łobuz (rojber, mawia babcia - łyknęliśmy ochoczo to słowo).
W. słusznie twierdzi, że już można z tobą udanie negocjować (sprawdza się w sprawach syropków i inhalacji).

Byle spacer to wyzwanie - ścigamy się, byle cię uprzedzić, zanim wygrzebiesz spod ławki pety, kapsle po piwie, przeżute i wyplute gumy, mrówki (tak, mrówki to ostatnia fascynacja ślęczysz przez długie minuty śledząc ich wędrówki).

N i e w y o b r a ż a l n e synku, że był czas, kiedy cię nie było.

I wiesz, co? 
Nie, nie wiesz. Bo ja sama do niedawna nie wiedziałam. 
Odkryłam, że odkąd jesteś  w s z y s t k o  się zmieniło. 
We mnie, ale też wokół. Patrzę na świat innymi oczami.
Zwłaszcza  w s z y s t k o  było zaskakujące.

A przede wszystkim zaskoczyło mnie, że od kontemplacji wolę działanie.
Więc odkąd jesteś - działam.



niedziela, 12 kwietnia 2015

:::(nie)zjadanie łożyska:::

Przeczytałam ostatnio u Łukasza Łuczaja o znanym w UK zwyczaju zjadania ludzkiego łożyska (klik). Wpis bardzo ciekawy (głównie o jego walorach leczniczo-smakowych). Łuczaj pisze, że gdzieś czytał, że i w Galicji w XIX w. chłopi ponoć zjadali łożysko.

Zaparłam się, żeby wytropić zwyczaje obchodzenia się z łożyskiem na polskiej (lub kiedyś polskiej). Pomocna okazała się przedwojenna publikacja Henryka Biegeleisena. Nie tylko zresztą o Galicji w niej mowa. Autor wędruje po całym kontynencie.

Ogólnie sprawa z łożyskiem w kulturze ludowej ma się tak:

Łożysko uznawano za nieczyste (w okolicach Łomży nazywano  p o ś l e d n i e m i  r z e c z a m i). Nie było mowy o  z j a d a n i u  go, jako zanieczyszczającego, wręcz odwrotnie - niezbędne było poddanie łożyska izolacji.

Łożysko i inne wydzieliny poporodowe zakopywano w kącie izby, pod łóżkiem położnicy, czy ławką. Gdyby zostało porzucone, odbiło by się to źle na zdrowiu kobiety. Zakopanie pępowiną w dół mogłoby doprowadzić do spadku albo zaniku płodności.

Zakopanie łożyska miało gwarantować dziecku powodzenie w życiu.
Czasem wrzucano łożysko do płynącej wody (gdzie pewnie zjadały je ryby i inne żyjątka) albo zakopywano pod korzeniami owocowego drzewa.

Co ciekawe, spełnienie określonych warunków gwarantować miało płeć kolejnego potomka. Zakopywano łożysko pod gruszą (żeby urodził się chłopiec) lub jabłonią (dziewczynka). W tym samym celu galicyjscy żydzi  rzucali je na pożarcie psu lub suce.


Rusińskie akuszerki po urodzeniu łożyska, zaklinały je "Misteczko, idź sobie na złote krzesełeczko". Łożysko było dla nich istotą demoniczną, którą trzeba odgonić jak najdalej.

Nie wiem, jak to się ma do nieczystości, ale zdarzało się też, że po pierwszym porodzie położnica nadgryzała łożysko. Dzięki temu kolejne porody miały przysparzać mniej bólu. 

O współczesnym zjadaniu i przetwarzaniu łożyska można też przeczytać tu: klik
Oczywiście wszystko ma miejsce w UK. W Polsce, jak wiadomo w przypadku porodów szpitalnych łożysko traktowane jest jako odpad medyczny, który musi podlegać specjalistycznej utylizacji.

czwartek, 9 kwietnia 2015

:::miotanko:::

Byle siąść na chwilę na 4ech literach, zanurzyć się w cudzego posta na cudzym blogu. 
Nie, nie kochana - pranie czeka. Kupa prania. Zdjąć-złożyć-schować, zdjąć-złożyć-schować i tak n razy do znudzenia. Byle do przodu i szybciej, jak automat (W. znalazł na YT japońską standaryzowaną metodę składania tiszertów. Składa się ekspresowo).
Nie, jednak szybkie pobieżne czytanko, ślizg gałek ocznych po tekście, szybkie liźnięcie i omiecenie wzrokiem. Chapnąć coś z nienacka, zanurzyć się totalnie choć na chwilę, oderwać w stanie pełnej świadomości (prawie, bo w tle płonie zawsze czerwona lampka).

W drugim pokoju coś się przesypuje miarowo, pardon - jest przesypywane. Zgaduję po dźwięku - zwierzątka magnetyczne lądują w pudełku i tak x razy. Trzyminutowa koncentracja na jednej czynności, czyli długotrwałe dziecięce bycie w skupieniu.
Nie, pranie nie - tekścik czeka. Popchnąć go o kilka centymetrów, spojrzeć świeżym-nieświeżym okiem, dopieścić, a może choć wytropić rażące błędy. Nadrobić zaległości (marzenie ściętej głowy), nie wymawiać się znów jak uczniak. Że sprzątanie, bo święta, a w chacie brud po pachy, a potem cudzy, ale przytulony na chwilę kot zachorował, nagle wziął i umarł, więc kamień leżał na duszy przez dwa kolejne dni. Se la vi, wszystko przecież płynie.

A może ogłoszeniowa prasówka (internetówka?) zamiast nadrabiania, risercz ogłoszeń, przewalanie znów tego samego, tych do znudzenia opatrzonych/wypaczonych java specjalistów, programistów SQL, asystentek do spraw windykacji, przedzieranie się przez internety w poszukiwaniu czegoś-dla-siebie.

Albo znów - kupa zabawek, chowanych do pudła znów x-razy dziennie. A miesza się z B i z C, wszystkie kategorie w jednym worku, kto by miał cierpliwość oddzielać plewy od ziaren, popiół od ziarenek soczewicy. Byle doprowadzić dzień do końca. Gary poza zlewem, odpowiedź na mejle odesłana w międzyczasie, ciszy dziennej nie było, bo spanie Księciuniowi gdzieś umknęło.

Sterta książek nietkniętych. Przedmioty pożądania. Kazimierz vel Kuzmir, Jiddu i inni. Jeszcze sobie poczekają cierpliwie w kolejce.

Gdzieś daleko szumi świat. 
Jemen. Znów jakaś straszna sieczka, katastrofa humanitarna.
Patrzę na niebieskiego nosorożca w dłoni. Jak daleko jest ten świat, a jak blisko miotanko -  ten kawałek codzienności, co nie ma żadnego znaczenia.

poniedziałek, 30 marca 2015

:::zyskałam wiele. straciłam mało:::

18 lipca 2013 r.

Dobrze pamiętam ten lipcowy wieczór. 

Po pierwszym tygodniu z gorączką i obrzmiałymi piersiami, powłócząc nogami wlekłam się do szpitala. Na dodatek wszystko kiepsko się goiło. 

W trawach przy torach koncertowały świerszcze. Zadarłam głowę - pełnia. Pełnia księżyca, pełnia lata.
Rok wcześniej piłam wino gdzieś w Barlettcie. Piękna Barletto. I jakże odległa.

Później całe lato przepłynęło mi między palcami. Jakby nigdy go nie było, choć urodziłam w połowie. Jakby nie było dla mnie. Karmienie-tulenie-lulanie i tak cały dzień. 12 kilometrów szybkim krokiem tuliły płacz miarowym kołysaniem wózka. 

Uparłam się, że po pierwszym miesiącu wyjedziemy za miasto. Bo w mieście gorąco i powietrze niedobre.
J. płakał, wlekliśmy się kolejnymi pociągami klasy osobowej. Jeszcze siedem długich kilometrów od stacji do agroturystyki. Znów gorączka. Noga za nogą, postoje na przydrożnej parceli na karmienie małego.
Gorączka nie przechodziła. Wymarzona agroturystyka z zielonym widokiem okazała się położona obok ruchliwej drogi wojewódzkiej. Nieopodal domu całą noc szumiały TIRy.

Na drugi dzień parno i pochmurno. Dwa kilometry spaceru, a jakby dwadzieścia. Odpoczynek na boisku. Karmienie, płacz, karmienie, powrót. Pokoik mały, na pół obrotu. Pada - wyjść się nie da, bo trzeba iść główną drogą bez chodnika.

Zrozumiałam wtedy, że odtąd już wszystko będzie inaczej. Niby wiedziałam, że to nas czeka (temat wałkowany przez ciotki-dobra-rada), ale wtedy poczułam namacalnie, c o  t o  z n a c z y.

Nie lepiej, nie gorzej, ale inaczej. Na początku trudniej. Nasz synek  był wymagający - nie dało się go zapakować do wózka czy chusty i gnać w świat. Płakał często, czasem długo i rozpaczliwie i często nie wiedzieliśmy, dlaczego. Zdarzało się, że zapraszaliśmy znajomych, a ci wychodzili chyłkiem po godzinie, bo J. płakał i nie dało się go ukoić żadnymi sposobami. Poczucie bezradności towarzyszyło nam nierzadko. 

21 miesięcy później.

Patrzę wstecz i codziennie myślę, że jestem kimś innym niż  p r z e d  d z i e c k i e m.
Tak, właśnie - kimś lepszym.

A rachunek wygląda tak:

Plusy:

- schudłam 30 kilo (w ciąży przybyło mi 28!). I mimo, że moje ciało bardzo się zmieniło, jest mi z nim dobrze
- zostałam aktywną obywatelką. Napisałam kilka wniosków projektowych, poznałam mnóstwo fajnych ludzi. Dało się dzięki temu/mimo tego, że często "siedziałam" z dzieckiem w domu.
- okazało się, że mam więcej energii do działania niż kiedykolwiek wcześniej, mimo chronicznego niedospania, zmęczenia i skurczonego czasu.
- zabrałam się znów za szycie. Synek jest inspiracją.
- byłam w kilkunastu miejsach, czasem odległych (od Tatr do Bałtyku - dosłownie). Niby nic w porównaniu z wcześniejszą globtroterką, ale dla mnie to superwyczyn. Bo głównie pociągiem, autobusem z przesiadkami, z rzadka samochodem i z jęczącym często pasażerem.
- na osiem miesięcy zmieniłam o 180 stopni sposób jedzenia. Przeczytałam x książek w temacie, dowiedziałam się x rzeczy, zanurzyłam się w świat, o którym nie miałam pojęcia. Nauczyłam się wytrwałości, której brakowało mi wcześniej.
- byłam x razy w kinie, dwa razy w teatrze, na x spotkaniach i dyskusjach. Czasem z dzieckiem. Czasem bez. Czasem przychodziłam i musiałam odwrócić się na pięcie, ale tego już nie pamiętam.

Minusy:

Nie napiszę, co  s t r a c i ł a m. Było tego tak mało i jest, jak widać - nieistotne, skoro nawet dobrze nie pamiętam. A może sobie kiedyś przypomnę (kiedy zaczną mi doskwierać?). Obiecuję wtedy osobny post w temacie.

czwartek, 19 marca 2015

Matka, BLW i francuski piesek. Rèsumè z perspektywy czasu.

Na naszym podwórku BLW się NIE sprawdza

Teoretycznie BLW jest świetną sprawą - nie wymaga kulinarnych wygibasów i wielogodzinnego stania przy garach. Słusznie zakłada, że wszyscy jak jeden mąż zjadać będą to samo. 

Na dzień dobry, matka papieska jak sam papież - wypożyczyła stosowną, wszem i wobec znaną książkę made by Mamania (klik), poguglała tu i tam, zaprzyjaźniając się w szczególe z tablicami żywienia niemowląt (klik), następnie nabyła właściwe warzywa, a chwilę potem wysokiej klasy cielęcinę z tzw. sprawdzonego źródła i co? I jedno wielkie  n i c.

Przez pół roku z okładem dziecię nie chciało tknąć niczego, co miałoby postać litego kawałka. Ani mięsa, ani rybki ani tym bardziej żadnego warzywka. Jeśli Księciunio badał organoleptycznie, to z pominięciem węchu i smaku - tak, jakby te zmysły nie istniały w ogóle albo nie były jeszcze zupełnie rozwinięte. Na JuTjubie matka z niejakim zadziwieniem przyglądała się ośmiomiesięcznym oseskom, ogryzającym pazernie jagnięcą kość.

Księciunio przez długi czas eksplorował żywieniową rozmazując ją po blacie stolika i sprawiając nieodparte wrażenie, że nie ma zielonego pojęcia, do czego służyć może kawałek banana, brokuła, czy kukurydziany chrupek.

Od czasu do czasu udawało się matce skutecznie zaproponować (najczęściej chytrym podstępem) kawałek ugotowanej marchewki czy innej zieleniny w formie zmielonej papki.

Księciunio od początku łaskawym okiem patrzył jedynie na kaszę mannę na krowim (a jakże) mleku.  Pięknie grillowany bukiet jarzyn, na czele z neutralną w smaku cukinią, ku rozpaczy matki także nie miał wzięcia.

Nie bez znaczenia był fakt karmienia piersią Księciunia przez 16 miesięcy. Wiadomo nie od dziś (i wiele na ten temat zostało powiedziane), że mleko matki długo zaspokaja zapotrzebowanie na kalorie, witaminy, składniki mineralne. W przedziale 1-2 lata pokrywa zpopyt na na energię w jednej trzeciej. Z drugiej strony wiadomo też, że wprowadzanie potraw uzupełniających  z a l e c a  s i ę  już w wieku sześciu miesięcy (klik).

U nas jednak jedzenie rozumiane jako  p r ó b o w a n i e  n o w e g o  ruszyło z kopyta dopiero po całkowitym odstawieniu mleka. 

Stan na dziś:

Dziś, w 21-szym miesiącu życia sprawdzają się:
- wszelkiego rodzaju kluchy, najchętniej na bazie sera i ziemniaków (leniwe, kopytka, ruskie wiodą prym)
- jeśli zupy to w postaci kremu, sporadycznie warzywa w kawałkach
- jeśli mięso, to zmielone, wymieszane z ziemniakami puree w proporcji 1:3
- ziemniaki (no tak, ziemniaki są słodkie)
- szpinak (oczywiście zmielony)
- chleb - najczęściej z masłem, ew. ze serem, rozsmarowanym na kanapce, skórka jest bleee
- wszelkie słodkości, których matka w wiadomych względów unika
- makarony w drobnymi kawałkami czegoś (najlepiej sprawdza się wszelkiego typu pesto)
- naleśniki i pancakes'y z mąk różnych
kasze: jaglana, kukurydziana, manna
- płatki owsiane
- parówki (olaboga, MOM!) i jajka
- soczewica, chętnie z mleczkiem kokosowym
- banany i jabłka - inne owoce nie istnieją, chyba, że zmielone i zmieszane z czymś innym, np. kaszą
- ogólnie nabiał (a mleko zwłaszcza)
- do picia woda, woda, i jeszcze raz woda!

A czego Księciunio programowo nie jada? (mimo podejmowanych nie raz prób)
- warzyw niegotowanych
- warzyw kiszonych (ech, kapuśniak, ech ogórki)
- wędlin wszelkiej maści

Największe zaskoczenia minionego roku?
- jogurt kozi o zapachu kozy, zjedzony ze smakiem

Podsumowując: aktualnie dieta Księciunia wydaje się monotematyczna, z niedoborem warzyw, mięsa, ryb i pewną nadpodażą (w matczynej ocenie) nabiału i zbożowych węglowodanów. Cóż począć - tak lubi. Pozostaje żywić nadzieję,  że pantha rei, kiedyś będzie wszystko inaczej.

Na plus zaliczam: picie wody, przekonanie do soczewicy i możliwość przemycenia elementów zielonych lub warzywnych z towarzystwie klusek i makaronu. 

Także matki Tadków niejadków: głowa do góry. Nie jest źle, a może być nawet lepiej!