piątek, 17 kwietnia 2015

:::laurka:::

Stuknął. Dwudziesty pierwszy miesiąc, odkąd jesteśmy razem. 
Dziś sobie wyobraziłam, jak będzie wyglądał dzień, kiedy pójdziesz swoją drogą, całkowicie oddzielony, autonomiczny, żyjący na własny rachunek.
Niby daleko, a zleci, jak z bicza strzelił.

Wspaniale gadasz po swojemu, 
Uparciuch z ciebie i łobuz (rojber, mawia babcia - łyknęliśmy ochoczo to słowo).
W. słusznie twierdzi, że już można z tobą udanie negocjować (sprawdza się w sprawach syropków i inhalacji).

Byle spacer to wyzwanie - ścigamy się, byle cię uprzedzić, zanim wygrzebiesz spod ławki pety, kapsle po piwie, przeżute i wyplute gumy, mrówki (tak, mrówki to ostatnia fascynacja ślęczysz przez długie minuty śledząc ich wędrówki).

N i e w y o b r a ż a l n e synku, że był czas, kiedy cię nie było.

I wiesz, co? 
Nie, nie wiesz. Bo ja sama do niedawna nie wiedziałam. 
Odkryłam, że odkąd jesteś  w s z y s t k o  się zmieniło. 
We mnie, ale też wokół. Patrzę na świat innymi oczami.
Zwłaszcza  w s z y s t k o  było zaskakujące.

A przede wszystkim zaskoczyło mnie, że od kontemplacji wolę działanie.
Więc odkąd jesteś - działam.



niedziela, 12 kwietnia 2015

:::(nie)zjadanie łożyska:::

Przeczytałam ostatnio u Łukasza Łuczaja o znanym w UK zwyczaju zjadania ludzkiego łożyska (klik). Wpis bardzo ciekawy (głównie o jego walorach leczniczo-smakowych). Łuczaj pisze, że gdzieś czytał, że i w Galicji w XIX w. chłopi ponoć zjadali łożysko.

Zaparłam się, żeby wytropić zwyczaje obchodzenia się z łożyskiem na polskiej (lub kiedyś polskiej). Pomocna okazała się przedwojenna publikacja Henryka Biegeleisena. Nie tylko zresztą o Galicji w niej mowa. Autor wędruje po całym kontynencie.

Ogólnie sprawa z łożyskiem w kulturze ludowej ma się tak:

Łożysko uznawano za nieczyste (w okolicach Łomży nazywano  p o ś l e d n i e m i  r z e c z a m i). Nie było mowy o  z j a d a n i u  go, jako zanieczyszczającego, wręcz odwrotnie - niezbędne było poddanie łożyska izolacji.

Łożysko i inne wydzieliny poporodowe zakopywano w kącie izby, pod łóżkiem położnicy, czy ławką. Gdyby zostało porzucone, odbiło by się to źle na zdrowiu kobiety. Zakopanie pępowiną w dół mogłoby doprowadzić do spadku albo zaniku płodności.

Zakopanie łożyska miało gwarantować dziecku powodzenie w życiu.
Czasem wrzucano łożysko do płynącej wody (gdzie pewnie zjadały je ryby i inne żyjątka) albo zakopywano pod korzeniami owocowego drzewa.

Co ciekawe, spełnienie określonych warunków gwarantować miało płeć kolejnego potomka. Zakopywano łożysko pod gruszą (żeby urodził się chłopiec) lub jabłonią (dziewczynka). W tym samym celu galicyjscy żydzi  rzucali je na pożarcie psu lub suce.


Rusińskie akuszerki po urodzeniu łożyska, zaklinały je "Misteczko, idź sobie na złote krzesełeczko". Łożysko było dla nich istotą demoniczną, którą trzeba odgonić jak najdalej.

Nie wiem, jak to się ma do nieczystości, ale zdarzało się też, że po pierwszym porodzie położnica nadgryzała łożysko. Dzięki temu kolejne porody miały przysparzać mniej bólu. 

O współczesnym zjadaniu i przetwarzaniu łożyska można też przeczytać tu: klik
Oczywiście wszystko ma miejsce w UK. W Polsce, jak wiadomo w przypadku porodów szpitalnych łożysko traktowane jest jako odpad medyczny, który musi podlegać specjalistycznej utylizacji.

czwartek, 9 kwietnia 2015

:::miotanko:::

Byle siąść na chwilę na 4ech literach, zanurzyć się w cudzego posta na cudzym blogu. 
Nie, nie kochana - pranie czeka. Kupa prania. Zdjąć-złożyć-schować, zdjąć-złożyć-schować i tak n razy do znudzenia. Byle do przodu i szybciej, jak automat (W. znalazł na YT japońską standaryzowaną metodę składania tiszertów. Składa się ekspresowo).
Nie, jednak szybkie pobieżne czytanko, ślizg gałek ocznych po tekście, szybkie liźnięcie i omiecenie wzrokiem. Chapnąć coś z nienacka, zanurzyć się totalnie choć na chwilę, oderwać w stanie pełnej świadomości (prawie, bo w tle płonie zawsze czerwona lampka).

W drugim pokoju coś się przesypuje miarowo, pardon - jest przesypywane. Zgaduję po dźwięku - zwierzątka magnetyczne lądują w pudełku i tak x razy. Trzyminutowa koncentracja na jednej czynności, czyli długotrwałe dziecięce bycie w skupieniu.
Nie, pranie nie - tekścik czeka. Popchnąć go o kilka centymetrów, spojrzeć świeżym-nieświeżym okiem, dopieścić, a może choć wytropić rażące błędy. Nadrobić zaległości (marzenie ściętej głowy), nie wymawiać się znów jak uczniak. Że sprzątanie, bo święta, a w chacie brud po pachy, a potem cudzy, ale przytulony na chwilę kot zachorował, nagle wziął i umarł, więc kamień leżał na duszy przez dwa kolejne dni. Se la vi, wszystko przecież płynie.

A może ogłoszeniowa prasówka (internetówka?) zamiast nadrabiania, risercz ogłoszeń, przewalanie znów tego samego, tych do znudzenia opatrzonych/wypaczonych java specjalistów, programistów SQL, asystentek do spraw windykacji, przedzieranie się przez internety w poszukiwaniu czegoś-dla-siebie.

Albo znów - kupa zabawek, chowanych do pudła znów x-razy dziennie. A miesza się z B i z C, wszystkie kategorie w jednym worku, kto by miał cierpliwość oddzielać plewy od ziaren, popiół od ziarenek soczewicy. Byle doprowadzić dzień do końca. Gary poza zlewem, odpowiedź na mejle odesłana w międzyczasie, ciszy dziennej nie było, bo spanie Księciuniowi gdzieś umknęło.

Sterta książek nietkniętych. Przedmioty pożądania. Kazimierz vel Kuzmir, Jiddu i inni. Jeszcze sobie poczekają cierpliwie w kolejce.

Gdzieś daleko szumi świat. 
Jemen. Znów jakaś straszna sieczka, katastrofa humanitarna.
Patrzę na niebieskiego nosorożca w dłoni. Jak daleko jest ten świat, a jak blisko miotanko -  ten kawałek codzienności, co nie ma żadnego znaczenia.