sobota, 21 lutego 2015

Czasem koń nie jest koniem, choć na takiego wygląda

Poznajcie K.

K. to moja serdeczna koleżanka z podstawówki. 
Różni nas wiele, łączą wspomnienia. Niegdysiejsza wspólnota losów. Plus i przede wszystkim: dzieci w tym samym wieku.

Czasem spotykamy się na zielonej trawce. 
Czasem K. ratuje mi skórę, biorąc Jerza na chwilę (czyt. kilka godzin w wielkomiejskich realiach). Bywa miło, a na pewno użytecznie. Na tym polega oddawanie sobie przyjacielskich przysług. Wymiana barterowa. Raz jej dziecko u mnie, potem moje u niej, zwłaszcza, że z dwójką w podobnym wieku jest jak z jednym.
Korzystam rzadko - kiedy nóż mam na gardle albo miecz Damoklesa nad głową, trzeba iść do lekarza, a nikogo "z rodziny" wokół. 
Nie nadużywam, bo nie umiem. Proszenie staje mi ością w gardle.
K. od porodu ma potężne problemy w kręgosłupem. Właściwie stoi przed decyzją o operacji neurochirurgicznej. Bywają dni, że nie ma siły zwlec się z łóżka. Nie ma siły wziąć na ręce swojej córki. Żeby stanąć na nogi trzeba jej konkretnego rozruchu w postaci długiego spaceru. Zabawa z dzieckiem w niewygodnej pozycji czyni więcej szkody, niż pożytku.

Dzień w dzień to samo. Spacer-rozruch nie zawsze udaje się zrealizować. Taki mamy klimat - wiadomo.

Pierś odstawiona, bo silne leki przeciwbólowe. Działają, ale trzeba je regularnie brać. 
Niemąż K. wpada po dniu roboty i "na nic nie ma siły". Najlepiej, jakby służące buty zzuły, powachlowały jaśnie pana.
Małej spada na ziemię zabawka i zgadnijcie: kto ją podnosi?

Spacer z dzieckiem? Tylko od wielkiego dzwonu. Lepiej odpocząć, czytaj: posiedzieć na kanapie. Z dzieckiem się pobawić, komunikując się równocześnie ze światem palcem wskazującym. Klik klik. Dwa w jednym. W pełni wielozadaniowo - zmęczenie nie jest już przeszkodą.
Zasypianie? Przewijanie? Kupa? Od tego jest matka. W końcu  z a z w y c z a j  matka ma wielomiesięczne, zatem bezcenne doświadczenie. Dzięki niemu z tym i owym sprawniej sobie radzi.

Ale zaraz, zaraz - zapytacie. Gdzie jest w tym wszystkim matka? Matka nie ma głosu?

Nie każda kobieta ma szczęście, czyli współpracującego partnera - można podsumować.
A można inaczej. To jest tylko  j e d n a  z  w i e l u  p e r s p e k t y w.

Nie każda kobieta wymaga. Nie każda kobieta uznaje, że  m a  p r a w o  wymagać. 
Nie każda czuje się skrzywdzona, chociaż często pada na pysk. Albo jęczy z bólu. W przeności i dosłownie - jak K.
Niektóre tkwią po uszy w modelu tradycyjnym, a na dodatek czują się w nim jak ryby w wodzie.

A jaki jest morał? 
Banalnie prosty: ile kobiet, tyle potrzeb i narracji. Jak nie wierzycie, przeczytajcie koniecznie dyskusję pod postem na blogu Hafiji (klik).





czwartek, 19 lutego 2015

Dziecko a ruchome obrazy (nasz mini ranking bajek)

Telewizora nie mamy od lat. Wiadomości oglądamy on-line, na filmy chodzimy do kina albo urządzamy seanse domowe na prześcieradle, przerobionym na ekran. Powstał nawet pomysł zorganizowania kina letniego na pustej ścianie sąsiedniego budynku.

Sporadyczne kontakty z telewizją pod różnymi postaciami utwierdzają nas w przekonaniu, że dokonaliśmy sensownego wyboru. 


Po pierwsze - psieje ogólnie poziom kultury (w tym masowej), wystarczy porównać edycję Opola A.D. 77 do produkcji festiwalowych ostatnich lat. W telewizji nie ma czego szukać. Przynajmniej w ogólnodostępnych kanałach i o ludzkich porach. Zapomnijcie o misji.


Co do poziomu z '77 patrzcie i słuchajcie intro w wykonaniu Agnieszki O., Jonasza K. i Wojciecha M. (klik
Cud i miód, poezja sama. Wojciech M. autoironicznie wspomina początki festiwalu:
"I opolskie me pisanie rozpocząłem od zadania straszliwego ciosu w piosenkarską szmirę.
Ludzie to lubią, ludzie to kupią,
byle na chama, byle głośno, byle głupio". 

Trafna diagnoza, ale raczej tego, co króluje teraz.


Po drugie - chodzi (też, ale nie przede wszystkim) o agresywne, wszędobylskie, prymitywne reklamy. Reklamy, które zakłócą skutecznie wszelki odbiór i przekształcają sensowne treści w sieczkę. W tym temacie polecam Iwo Zaniewskiego (klik).


Okazuje się, że jak się ma dziecko,  c z a s e m  t r z e b a. Oglądać bajki, nie reklamy (choć reklamodawcy chcieliby inaczej). Choćby się człowiek nie wiem, jak zarzekał, że za żadne skarby, że nigdy, bo pranie mózgu i negatywny wpływ na zwoje mózgowe i połączenia synaptyczne. Że tylko interakcja, bo interakcja uczy i kształtuje (liczne badania dowodzą, że tak jest).


Na dodatek naczyta się rodzic rekomendacji wu ha o i a pe pe (klik), a one jasno mówią, że nie można i się nie powinno (ta sama historia, co ze słodyczami, poznajecie?).
Jaka by nie była prawda, w praktyce latorośl wyje w niebogłosy podczas jazdy samochodem, zabiegów higieniczno-leczniczych i bez (multi)medialnego zajęcia jest ciężko ogarnąć sytuację (albo się nie da w ogóle).

Znam rodziców, którzy dzieciom w ogóle nie dają słodyczy. Ani żadnych obrazów ruchomych technologicznie zaawansowanych nie fundują. 
Znam też takich, co podróżują z tabletem w torbie i serwują go przy lada okazji.

Bywa różnie. W końcu różne mamy dzieci. I różne potrzeby. 

Pytanie brzmi, co oglądać? (jeśli już trzeba).

Tadam! Przedstawiamy nasz prywatny ranking obrazów, dostępnych w internecie:

Misza i Masza

Animacja rosyjska pod wieloma względami to światowa czołówka. Masza i Misza (niedźwiadek) to nasza ulubiona baja. Para niekonwencjonalna: Misio jak znękany rodzic wiecznie próbuje uszczknąć coś dla siebie i swoich pasji (warcabów i sudoku), miota się między rolami, własną wygodą i miłością do małej, upierdliwej czasem (jak to dziecko) dziewczynki. 
Do towarzystwa mają sympatyczny zwierzyniec. Każde zwierzątko ma swoje drobne pasje i natręctwa: jest świnka melomanka, wilki łakomczuchy, królik uzależniony od marchewki.
A wszyscy żyją bezstrosko pośrodku rosyjskiej tajgi, w pobliżu linii kolejowej do Chin. 
Na minus (włożę łyżkę dziegciu): stereotypowy sposób, w jaki przedstawiona jest ukochana kobieta Miszy - pani Misia. Mimozowata młośniczka mięśniaków z kaloryferem, kolorowych pisemek (w opozycji do poczciwego Miszy intelektualisty). Wybaczcie, ale zwracam uwagę, na takie kwestie, nawet (a zwłaszcza) w bajkach dla dzieci.

Na plus: liczne, ironiczne odwołania do kultury masowej (głównie amerykańskiej), umiejętne wykorzystanie różnych klisz kulturowych. Ale to oczywiście gratka nie dla dzieci, tylko dla oglądających coś po raz n-ty rodziców.

Świnka Peppa 

Świnka, jak świnka. Miła i bezpretensjonalna, okraszona angielskim poczuciem humorem, ale bez zadęcia. Życie codzienne świnkowej rodziny (2+2) biegnie utartymi torami, ale jest wesołe (świnki często się śmieją, kładąc przy tym na plecach). Warto oglądać w wersji angielskiej - mama świnka jest tu sympatyczniejsza niż w polskiej (polski dubbing czyni ją nieco apodyktyczną).

Kołysanki świata (klik)

Kolejna świetna animacja rosyjska. Cykl kołysanek z różnych stron świata, w duchu raczej tradycyjnym. Przepiękna muzyka, zacne obrazy (różnią się stylem i charakterem, ale większość jest, co tu dużo mówić - wizualnie atrakcyjna). Kopalnia wiedzy o kulturach świata, oczywiście na poziomie dziecięcym. Moim faworytem jest bajka ormiańska, portugalska i żydowska (aszkenazyjska), faworytem Jerza - kołysanka afrykańska. Dobra wiadomość dla patriotów - jest też wersja polska.

Świat małego Ludwika (klik)
Produkcja francuska. Niby nic szczególnego, niby edukacyjna bajka z gatunku nudno-łopatologicznego, ale uwaga: nasz 1,5 roczny berbeć, ją uwielbia! Przeciętny dorosły zaśnie znużony po dwóch minutach. Po dziewięciu możliwe, że będzie gryzł ściany.
Na plus: łagodna muzyka klasyczna (rzadkość), powolne  tempo. Przebodźcowanie odbiorcy nie wydaje się możliwe:)

Czego nie oglądać?

Hindusko-angielskich pseudoanimacji ilustrujących superpopularną piosenkę o autobusie (klik). Głowa boli.
Diskopolowych piosenek o jagódkach- skaczących główkach (klik). Choć pewnie niektóre dzieci je uwielbiają, ale ja żadnych walorów nie znajduję:)

Jeśli macie swoje typy - podzielcie się. Nadal szukam inspiracji!




piątek, 13 lutego 2015

Pułapka czy wybór?

W czwartek z sentymentu kupuję gazetę. Głównie przez reporterski dodatek, który dawno temu był marką samą w sobie. 
Potem uległ lekkiemu skundleniu, a ostatnio jakby ma się lepiej. Często można znaleźć w nim coś ciekawego/ważnego. W każdym razie ja znajduję tam więcej ważnego niż w kobiecym, warszawocentrycznym dodatku sobotnim. Choć - żeby oddać sprawiedliwość, ostatnio zdarzył się tam ekstra wywiad o życiu z kosmitą (polecam - klik).

Ale do rzeczy.
Wczoraj gazeta dołożyła lokalny informator o przedszkolach. Do najbardziej obleganych (wiadomo - publicznych) rekrutacja tradycyjnie rusza w marcu.

Jeszcze nie jestem na etapie wyborów, ale zastanowiło mnie, jaką funkcję ma spełniać takie miejsce (poza przechowywaniem dzieci). Lektura ogłoszeń, notek i zachęcaczy reklamowych inspiruje do przemyśleń.

Że pominę przedszkola publiczne - do nich nikogo zachęcać nie trzeba, wiadomo dlaczego. Sam fakt dostania się do takiego jest jak los na loterii. Legenda miejska głosi, że przedszkola samorządowe są OK. Często na przyzwoitym poziomie, pod nadzorem, z własnym zapleczem kulinarnym (i wyżywieniem w wersji premium). Funkcjonują od lat, mają renomę, doświadczone opiekunki. Czasem staroświeckie metody wychowawcze.

Kiedyś myślałam, że przedszkole jest miejscem, w którym dziecko ma się dobrze/bezpiecznie czuć. Spędza w nim w końcu większość czasu.

Wydawało mi się, że najważniejsza jest: ludzka życzliwość (tego brakowało w głębokich latach 80-tych), przyzwolenie na ekspresję, jasne stawianie granic i towarzystwo. Przedszkole ma socjalizować tych, co wcześniej mieli nikły kontakt z szerokim gronem (bo mama albo babcia, niewiele krewnych i znajomych w okolicy). Plus oczywiście zabawy - mniej lub bardziej według struktury, ciekawe, ale niekoniecznie wyrafinowane. Zwykłe, czasem tradycyjne - śpiewanki, piosenki, tańce, harce.
Dzieciństwo to przede wszystkim czas na zabawę. Jasne, że przez zabawę młody człowiek się uczy. Jasne, że istnieją wychowawcze metody i metodologie, certyfikowane i z jasno określonymi zasadami. Ale nie o to  p r z e d e  w s z y s t k i m  chodzi.

Do wyboru do koloru.
Nie wiadomo jednak, czego się spodziewać. Bo roi się od marketingowych chwytów i błyszczących opakowań: "rozwijamy młode talenty", "kształtujemy wyobraźnię".
Można wybierać między przedszkolem językowo -artystycznym, sportowo - językowym, sportowo - tanecznym. 

Koło taneczne albo angielski, a może hiszpański
Warsztaty muzyczne albo dogoterapia
A może koło filmowo-dziennikarskie (co robią przedszkolaki w takim kole?)
Wyjścia edukacyjne (czy całe życie nie jst edukacją w tym wieku)
Judo albo balet.
"Ciekawe programy, przygotowujące dzieci do szkoły" (nawet do pierwszej klasy trzeba się przygotować?)

Można zachęcać też inaczej - ideologicznie.

Przedszkole pw. Matki Bożej Brzemiennej zachęca tak: "Podczas gdy  inni zachwycają się nowinami z Zachodu, my stawiamy na Polskę, jej wartości i niemodny już patriotyzm (...) Naszym celem nie jest katechizowanie Rodzica, ale miłość do dziecka. Dlatego każdy człowiek szanujący wartości oparte o kulturę chrześcijańską jest zaproszony do naszego przedszkola. Naukę o rodzinie przekazujemy zgodnie z nauką o moralności Kościoła Katolickiego".
Można nęcić dużym ogrodem, placem zabaw, dostępem do prywatnego lasu (tak, tak - w dzisiejszych czasach to niezła gratka - kilka drzew w naturalnym otoczeniu).

Jasne, świat oczekuje naszych licznych i rzadkich kompetencji (bez nich zawodowo nie będziemy się liczyć). Ale czy przedszkole to miejsce, w którym  j u ż  je mamy formować? W końcu przyjdzie na to czas: w szkole, na studiach, w dorosłym, samosterownym życiu. 

A może to tylko marketingowe chwyty, nic więcej? 
Nadmiarowa oferta z "koniecznymi" elementami, męczącymi gadżetami, zbędnymi bodźcami, wyjadaczami pieniędzy ? Tylko taka ma zapewnić  właściwy r o z w ó j  i   s z c z ę ś l i w o ś ć. Ciekawe, jak przedszkolaki znoszą taki bogaty program?

W każdym razie mnie bardziej zachęciłaby taka oferta, jak tu: 
"Najważniejsze są wzajemny szacunek, zaufanie i poczucie bezpieczeństwa. Dzieci aktywnie odkrywają świat, a mu staramy się im w tym pomóc: zapewniamy im stymulujące środowisko, wspieramy ich naturalną twórczość, rozbudzamy ich ciekawość".

Dobrze, że jest jeszcze czas.
Jeszcze lepiej, że mamy w czym wybierać (oczywiście najważniejsze, co kryje się r z e c z y w i ś c i e  pod opisem). 
Może nie taki wilk straszny, jak go malują.

A jak jest/będzie u was?

środa, 4 lutego 2015

Wsparcie*

Wiadomo,  że wsparcie jest kluczowe. Tym bardziej w życiu młodego (stażem) rodzica. 
Do kluczowych elemenów zalicza się  t o w a r z y s z e n i e  przed i po Momencie Wielkiej Zmiany. I nie chodzi tu o wiedzę, którą można nabyć na licznych stronach www pseudo lub serio parentingowych, wyczytać w poradnikach i mądrych książkach, których zastrzęsienie dostępne jest w księgarniach. 

Powszechnie dostępna wiedza się profesjonalizuje, tyle że często z tego niewiele wynika. Z lektury kilku grup wsparcia odnoszę wrażenie, że wielu rodziców poczuwa się do posiadania monopolu na Jedynie Słuszną Prawdę, doradzania wszem i wobec, tyle że zgodnie ze swoimi potrzebami. To naturalne - przede wszystkim działamy zgodnie ze swoimi wartościami, ale pokusa oceniania wyborów innych często okazuje się zbyt duża. 

Czasem namiastka wsparcia przysługuje w pakiecie, jak etatowa doradczyni laktacyjna w szpitalu, czy połozna środowiskowa. Tam, gdzie rodziłam, z obecności etatowej doradczyni nic nie wynikało. Szpital niby chwalił się na zajęciach w szkole rodzenia, że jest pro, eko, bio, ale w praktyce doradczyni laktacyjna działała na papierze, nie wchodząc w bliskie interakcje z pacjentkami. Przynajmniej ja na oczy jej nie widziałam, a położne dodatkowo przekonywały, że z takimi brodawkami karmić nie będę.

Można oczywiście skorzystać ze wsparcia komercyjnego: położnej, doradczyni laktacyjnej (150 PLN), douli. Nie twierdzę, że to źle - upierać się będę, że to świetnie, że taka możliwość w ogóle istnieje. Nie każdy jednak może z niej skorzystać. 

W dawnych czasach w środowisku każdej z nas roiło się od matek, babek, ciotek i innych krewnych, które w naturalny sposób przekazywały mądrość, pochodzącą z doświadczenia (a nie wyuczoną) i które autentycznie, fizycznie, życiowo, codziennie wspierały. Lulały dziecko, żeby matka mogła odpocząć, wyręczały ją w codziennych obowiązkach, żeby mogła zregenerować siły w połogu. Do dziś taka zasada działa w tradycyjnych społecznościach i jest nieocenioną pomocą.

Osobiście nie dysponuję rozbudowaną siecią wsparcia. Babcia nr 1 jest aktywną seniorką (podróżuje po świecie i ma swoje pasje - chwała jej za to), Babcia nr 2 pracuje, a na dodatek oddalona jest o 600 km. Koleżanki - często młodsze i często bezdzietne, jeśli dzietne to dla odmiany daleko albo zajęte swoimi sprawami.

Czasem wsparcie przychodzi nieoczekiwanie z niespodziewanej strony, od przypadkowej osoby. Od koleżanki, któej nie widziało się sto lat, bo niby mieszka nieopodal, z którą niby nie ma się wiele wspólnego (poza dziećmi). Od przypadkowej znajomej, raz widzianej na oczy. Od sąsiadki, przelotem spotkanej na schodach.

Bo w końcu tak niewiele trzeba. Trochę empatii i czasem powstrzymania się od niepotrzebnego słowa. Czasem małego gestu. Tyle.

*Zainspirowała mnie Agnieszka Stein (klik).


niedziela, 1 lutego 2015

Wszystko robię ja. Nie mogę narzekać*

To kobieta zajmuje się dzieckiem, kiedy jest małe.
Jak mąż przychodził w pracy miałam wszystko zrobione.
Tobie też by było miło, gdyby ktoś podał ci obiad, kiedy wracasz do domu.

Tia. Też znacie takie złote myśli? Tu w wykonaniu mojej teściowej.

Nie wracam z pracy, bo jestem w niej ciągle, bo pranie-sprzątanie-nieustające układanie rzeczy-obrabianie bajzlu-szoping-inhalowanie-chodzenie po lekarzach-ogarnianie rzeczywistości i tak dalej to też konkretne zajęcie. Czasem dołącza się praca sensu strikte (czyli taka, co kasę przynosi) lub wisienka na torcie, luksus i ekstrawagancja, czyli wyjście z domu celem autorozwinięcia się i podniesienia rdzewiejących pozamacierzyńskich kompetencji.

Większość kobiet w Polsce, oprócz pracy zawodowej pracuje na drugim etacie - w domu. 
Te, co "siedzą" w domu, też pracują.
Rzecz w tym, że tej pracy nie traktuje się jak pracy. To, co robi opiekun - a de facto opiekunka - nazywa się na przykład  s i e d z e n i e m  z  d z i e c k i e m  w  d o m u.
To Agnieszka Graff, wystąpienie na Kongresie Kobiet (2010).
I dalej: Dlaczego mężczyźni traktują tę nieodpłatną pracę jako należną im daninę?
Ciekawych wrażeń dostarcza też lektura raportu "Ciemna strona macierzyństwa"(klik).
Gdy pytaliśmy o to, co robią ojcowie i w czym są najbardziej pomocni matki odpowiadały, że pomagają praktycznie we wszystkim i że ich rodziny oparte są na modelu partnerskim. Dopiero dalsza rozmowa i kolejne pytania pokazywały, że pierwsze odpowiedzi matek były raczej deklaracjami i w rzeczywistości podział obowiązkó domowych i opiekuńczych nie jest równomiernie rozłożony. To matki wciąż robią więcej. 
Przez pierwsze miesiące po porodzie najbardziej dziwiło mnie koronne pytanie o to, czy "mam coś na obiad dla męża". 
O co kaman? Dla dziecka mam, jasne jak słońce (a raczej miałabym, bo wtedy dostawało mało skomplikowaną w obsłudze pierś), ale co ma do tego mąż?
Czy mężczyzna to osesek, którego trzeba niańczyć?
Czy matkę regularnie padniętą na skutek nieprzespanych nocy, trudnej laktacji i wielogodzinnego kołysania przychówku ktoś pyta, czy miała czas zadbać o siebie w podstawowym zakresie? Czy ma co jeść? Czy czasem się wysypia? Czy sporadycznie miewa czas tylko i wyłącznie dla siebie?

A to wszystko tylko i wyłącznie po to, żeby być bardziej wydajnym p r z e d s i ę b i o r s t w e m. Żeby lepiej opiekować się dzieckiem. Bo jasne jest, że się opiekuje z czułością. Choć często zaciska się zęby. I łzy czasem też polecą.
*
Powiedziałam J E J  T O. Powiedziałam teściowej, że wolę poczytać sobie gazetę podczas gdy ona wolała mieć O D P R A S O W A N E  P O S Z E W K I. 
Nie wiem jednak, czy naprawdę czuła się lepiej mając odprasowane poszewki, czy  w ł a ś n i e   t e g o  od niej oczekiwano.

*tytuł podkradnięty z raportu, o którym wyżej (z wypowiedzi jednej z uczestniczek fokusa).