niedziela, 6 listopada 2016

Problemy (nie)naszego świata

Wracamy z ziem zachodnich. Pierwszy pociąg, przesiadka, potem drugi - J. szaleje, bo nie spał ani minuty. W pierwszym pociągu spędzał czas na zaczepianiu sympatycznej zakonnicy, zadając jej do znudzenia 100 razy to samo pytanie: "dokąd jedziesz?" W drugim nawiązaliśmy korytarzową znajomość z niespełna dwuletnim chłopczykiem i jego rodzicami. Standardowa gadka szmatka o przedszkolu, podróżowaniu pociągiem vs samochodem, słowo do słowa i okazuje się, że chłopczyk choruje na nowotwór, pierwszy rok życia spędził w szpitalu. Właśnie wraca z rodzicami w CZD, leczy się u endokrynologa, urologa, neurologa i wielu jeszcze specjalistów, a do przedszkola nie chodzi(ł), choćby dlatego, że bardzo długo miał obniżoną odporność i kontakt w innymi dziećmi był dla niego zagrożeniem.

W niespełna dwadzieścia minut dowiaduję się, z jakimi problemami borykają się rodzice niepełnosprawnego dziecka: jedziesz na wizytę lekarską pociągiem, teoretycznie możesz dostać zwrot kosztów podróży, ale musisz poświadczyć (pytanie, jak to zrobić, jak rejestrujesz się telefonicznie, dzwoniąc z drugiego końca Polski), chcesz zapisać dziecko do przedszkola integracyjnego, ale co 3 godziny musisz przychodzić je cewnikować lub podawać leki, bo tylko pielęgniarka może to robić, a nie ma takiej na etacie (w przedszkolu integracyjnym!).

Latamy po korytarzu z piłką, chłopaki są bardzo zmęczone, obaj padają z nóg. Nowy kolega musiał wstać wcześnie rano, już o szóstej wyruszał z rodzicami do Warszawy. Na dworcu żegnamy się ciepło, ciesząc się, że spędziliśmy chwilę razem, dzięki czemu podróż jako tako zleciała.

Przesiadamy się z J. z pociągu na tramwaj, potem na autobus. J., jest już bardzo zmęczony i głodny, przeżuwa bułkę, połykając łezki, powtarza rozdzierająco jak matrę "jestem zmęczony". Stoimy w korku, autobus wlecze się niemiłosiernie. Kątem oka łapię nieprzyjazne spojrzenia współpasażerów, myśląc po drodze, że często rzeczy nie są takimi, jakimi się wydają. 


Tak, to też moja wina i mój wstyd, który realnie czuję, choć może nie powinnam, skoro nie mam złej woli (i pewnie wielu z nas mogłoby tak o sobie powiedzieć). Czuję jednak dyskomfort, bo wiem, jak często jestem o krok od pochopnej oceny, błędnie wysnutego wniosku, włożenia kogoś do szufladki. A zaczyna się tak niewinnie: od koncentrowania się na swojej perspektywie.

Trzymaj się zdrowo, Adasiu! Niech ci się wiedzie, jak najlepiej i więcej już nie choruj. Życzyłam Twoim rodzicom dużo sił do walki (z systemem), może za mocno i górnolotnie, ale nic lepszego nie przyszło mi do głowy.





PS. W międzyczasie, w temacie wpadł mi jeszcze ten filmik: (klik)

poniedziałek, 25 kwietnia 2016

Ta, która marzyła o trójce

To ten moment, kiedy doszłam do ściany.
Marzyła mi się trójka (a dwójka co najmniej), zostanie, jak jest. 
Tak, za pierwszym razem też łatwo nie było, próbowaliśmy dwa lata. 

Teraz zegar tyka nieuchronnie, teoretycznie czasu jeszcze trochę zostało, ale fanką późnego macierzyństwa zdecydowanie nie jestem. Ktoś mógłby orzec, że wcale nie jest późno, ale prawdą jest, że mediana wieku polskich kobiet rodzących dziecko wypada przed trzydziestką (klik).

Nie będę silić się na żartobliwy ton, bo raczej mi smutno, wobec nieuchronności, nieodwracalności ścieżki, którą podążam razem ze swoim partnerem.
Mogłabym wymienić jednym tchem, jakie są zalety więcej niż pojedynczego macierzyństwa. Tylko, co z tego, jeśli mojego partnera one nie przekonują.

Wychodzi na to, że różnimy się na poziomie wartości, a różnicę tak fundamentalną trudno zasypać, ba! Trudno nawet nad nią jakkolwiek pracować.

Ja: dziecko to wyzwanie, ale do pogodzenia z innymi sferami życia, godzę się na chaos, niedoczasy i rezygnację z niektórych aktywności na pewien (dłuższy) czas. Z dzieckiem wiele można, choć czasem to trudne, czasem się nie da (notoryczne chorowanie, uziemiające na dobre w domu) - przechodzę nad tym do porządku dziennego. Inne aktywności są ważne (praca!), ale nie najważniejsze.
On (jak widzę to ja): mam za mało czasu na "swoje" aktywności, odczuwam chaos i zmęczenie.

Powiecie, że to może kwestia płci (nawet tej kulturowo kształtowanej) - Rachel Cusk w "Pracy na całe życie" pisze o tym odmiennym podejściu kobiet i mężczyzn.
To prawda, nieczęsto słyszy się, aby kobieta mówiła z niedowierzaniem, że dziecko jakoś nie chce samo się zająć sobą ani zniknąć, choćby na jedną noc, tak aby ona mogła się wyspać, choćby na jedną noc, ale to nie znaczy jeszcze, że kobiety nie miewają takich myśli (...).
Moja niedawno poznana koleżanka ma jednak męża, który byłby szczęśliwy z piątką, może dlatego, że sam pochodzi z wielodzietnej rodziny i był wdrażany do opieki nad innymi od ultramłodego wieku. 

I tak właśnie stanęłam na rozdrożu.
Z jednej strony ewidentny brak pogodzenia się ze "swoim losem" (czy to naprawdę jest "mój los"?), zakrawający o frustrację, z drugiej pytanie, czy tak ma być i czy jestem we właściwym miejscu? 

Gdzieś na dnie serca nadal czai się pragnienie, z którym trudno dyskutować, dla którego gotowa jestem zrezygnować z kawałka siebie (tak, ja też posiadam rozliczne hobby).

Tak więc wujka dobrej rady brzmi: zanim zwiążecie się z kimś na dobre (i zanim zwiąże was dziecko): rozmawiajcie o wszystkim, a najbardziej o priorytetach.










niedziela, 17 kwietnia 2016

:::własny pokój:::

Dziwne, ale jednak prawdziwe, że tak późno odkryłam  t ę  książkę. Napisaną w końcu lat dwudziestych, a jakże aktualną po prawie stu latach. To niby esej o obecności (a raczej braku) kobiet w literaturze, a tak naprawdę apologia feminizmu, którą symbolizuje prawo do dysponowania własną przestrzenią (tytułowym własnym pokojem, którego kobiety przez długie stulecia nie posiadały).

Łączenie pracy z opieką nad dzieckiem, nawet w obecnych czasach (i  t y l k o  nad jednym dzieckiem) proste jest proste. Mówię z perspektywy osoby, która dopiero w chwili, kiedy zrezygnowała z trzydziestu godzin swojej gorączkowej pracy, złapała jako taką równowagę. 

Czytam właśnie biografię Stryjeńskiej, która wyszła spod pióra Angeliki Kuźniak (klik). Odgrażam się, że poświęcę jej (Stryjeńskiej, ale i książce Kuźniak) osobny wpis, bo postać Stryjeńskiej jest tego warta. Wiem to, odkąd kilka lat temu wpadły mi w ręce jej niezykłe. pisane wspaniałym, wyrazistym językiem pamiętniki. Próbuję sobie wyobrazić malarkę, która drze bilety na pociąg, bo nie może się zdecydować, czy jechać malować zlecenie, jakie skapnęło w stolicy, czy zostać z trójką dzieci. Próbuję sobie wyobrazić, jak się miota, bo dziko kocha dzieci i  jak ją ciągnie zarazem do innego życia i pracy, która jest prawdziwą pasją i powołaniem. 

Ciągle widzę i czuję ten konflikt, we mnie on też jest żywy. Godzina pracy (a przecież dla mnie, w odróżnieniu od Stryjeńskiej, praca jest głównie źródłem zarobkowania), przeliczana na godzinę bycia z synem. 

"Gdyby Pani Seton, a przedtem jej matka, a wcześniej matka jej matki, opanowały ważną sztukę pomnażania pieniędzy i gdyby, wzorem naszych ojców, dziadków i pradziadków,  fundowały żeńskie kolegia, a także przeznaczone dla przedstawiecielek swojej płci profesury, katedry, stypendia i nagrody - ja i moja przyjaciółka spożywałybyśmy dzisiejszą kolację w miłym odosobnieniu, delektując się dzikim ptactwem i butelką wina. Mogłybyśmy z umiarkowanym spokojem oczekiwać szacownej i przyjemnej kariery życiowej w którymś z lukratywnych zawodów, wyruszać na odkrywcze wyprawy albo pisać książki, wędrować po świecie w poszukiwaniu pomników przeszłości, siadywać w zadumie na stopniach Partenonu albo udawać się na dziesiątą do biura, po południu wracać bez pośpiechu do domu około wpół do piątej, a wieczorami czasem układać wiersze. No tak, ale kłopot w tym, że gdyby pani Seton i jej siostrzenice zajmowały się od piętnastego roku życia robieniem interesów, Mary nie byłoby dzisiaj na świecie.
(...) Nikt przecież nie jest w stanie dorobić się fortuny, wychowując jednocześnie trzynaścioro dzieci".

Ciągle zatem  piekielne "coś za coś", nieustanne koszty, emocjonalne i inne. Upłynęło sto lat, a niektóre dylematy są  w  p e w n y m   s e n s i e  aktualne (żeby nie generować nieporozumień, chcę to wyraźnie podkreślić). Życie jako za krótki kocyk. Szukanie równowagi. Także tej pomiędzy potrzebami i aspiracjami, oczekiwaniami i możliwościami. 

I jeszcze jeden cytat z Wirginii Woolf:
"Jednakże wartości istotne dla kobiet bynajmniej nie pokrywają się z tymi, którym rangę ważności nadaje płeć przeciwna.  Rzecz, sama w sobie, naturalna. Niemniej jednak, w rzeczywistości panują wartości męskie. Z grubsza mówiąc, sport i futbol uchodzą za rzeczy "ważne", zaś upodobanie do strojów i mód uważane jest za "głupstwo"".

Tak sobie myślę, po tych stu latach, zupełnie na marginesie, że cenimy kobiety-matki za aktywność zawodową, w domyśle umiejętność łączenia pracy z macierzyństwem, a często decyzja o "pozostaniu" w domu jest odbierana pejoratywnie jako "pójście na łatwiznę", wygodnictwo, ucieczkę przed życiem. Także przez nas, kobiety. Tak, mimochodem udziela nam się cudza (pierwotnie męska) perspektywa. Owe  A przecież w założeniu chodziło nam o to (głównie i przede wszystkim), żebyśmy miały możliwość wyboru. Często jednak wyborów innych nie szanujemy. 
Ostatnie zdjęcie V.W.



niedziela, 13 marca 2016

[33]. Dzieciom i psom wstęp wzbroniony

Co poniektóre i poniektórzy z was wiedzą, że nie tak dawno byłam na Kongresie Kobiet (klik). Urwałam się w domu na całe dwie i pół godziny.

Dzień Kobiet też świętowałam samotnie (bez przyjaciółki, męża, czy najważniejszego z moim życiu J., jeśli za samotność uznać bycie w gronie nieznajomych), na debacie o (braku) aktywności kobiet w życiu społecznym/politycznym w Polsce. Taki był mój wybór. Dla J. pora była zbyt późna, tata zaopiekował się nim pięknie i ochoczo (a mnie cieszy, że zdarza się to coraz częściej).

Tematem debaty było pokonywanie barier (choć w tytule była, nieco myląca mowa o przekraczaniu granic).
Barier drobnych i tych potężnych, skutecznie zatrzymujących w miejscu.

Jakie to bariery? Niepełnosprawność, nieśmiałość, lęk przed porażką i poczuciem nie bycia kompetentną. Skuteczna socjalizacja do bycia grzeczną i posłuszną dziewczynką (padły mocne słowa o tym, że bycie ofiarą przemocy skutecznie paraliżuje i zniechęca do działania).

Wyszłam wcześniej, więc nie wiem, czy w prelegentki rozmawiały o barierze, jaką  b y w a   bycie matką (choć była mowa o trudzie opieki nad "osobą zależną").

A wiecie,  czemu o tym piszę?
Nie, nie dlatego, że postrzegam swoje macierzyństwo jako  barierę.

Jest raczej na odwrót - odkąd zostałam matką, w słusznym, skądinąd wieku, wiele rzeczy robię po raz pierwszy. Zaczęłam działać. Zrozumiałam, że wiele małych zmian w rzeczywistości, która nas otacza jest możliwych. Wypłynęłam na nieznane wody, o których nie miałam pojęcia, albo które mniej lub bardziej świadomie omijałam szerokim łukiem.
Dziecko uczyniło ze mnie bardziej obywatelkę. Może gdzieś podświadomie chciałam zadbać o świat, który prezentuję swojemu synowi. i moje udziały w tym świecie:)

Brakowało mi przestrzeni dla mam - zapukałam do domu kultury z zapytaniem, czy możemy u nich zorganizować klub. Przychodzimy z dziećmi, lub bez, ale mamy wybór (często przychodzimy z dziećmi, bo nie mamy wyboru).

Czemu o tym piszę?
Dostałam wczoraj odpowiedź, że jednak nie mogę przyjść z dzieckiem na spotkanie o audycie, dotyczącym opieki okołoporodowej, ani na spotkanie z prawnikiem, bo na spotkaniu nie ma przestrzeni dla dzieci.
"Prezentacje i szkolenie organizujemy bez dzieci, kręgi, pokazy filmów również, to czas, który z założenia kobiety spędzają z innymi kobietami, mają szansę spokojnie skoncentrować się na sobie, wynieść z naszych spotkań jak najwięcej".
Złoszczę się i na sytuacje, w których my same, na własne życzenie, się wykluczamy. Bez wskazywania palcem - jak to jest możliwe, żeby dziewczyny-matki, reprezentujące inicjatywę pro-kobiecą (i więcej - pro-macierzyńską!). Jest dla mnie jasne, że nie zawsze przestrzeń można zorganizować "pod kątem" i na potrzeby dzieci, ale żeby napisać wprost, że dzieci nie są mile widziane?
Złoszczę się, bo myślę o matkach, dla które nie mają wyboru, bo są głównymi (albo jedynymi) opiekunkami. Bycie z dziećmi to dla nich konieczność, a nie fanaberia. Czasem słodka, czasem gorzka.

P.S. Dla równowagi pragnę zauważyć, że można mieć zdanie odmienne (klik), a punkt widzenia zależy od punktu siedzenia.


niedziela, 28 lutego 2016

Wszystkie jesteśmy złymi matkami!

Odwiedziłam dziś panel Małopolskiego Kongresu Kobiet (klik). To już mała, osobista tradycja - i w sumie bardzo się cieszę, że od trzech lat, dzięki wsparciu partnera (tak, bo bez tego by się nie dało, choć przede mną siedziała dzielna mama z miesięczniakiem), wpadam na jedno czy dwa, mniej lub bardziej inspirujące spotkania.

Czy ciąża odmóżdżdża?

Tak - prowokacyjnie brzmiał tytuł panelu, organizowanwego przez Obywatela Mamę (klik). 

Tematem, poddanym pod dyskusję były stereotypy, z jakim muszą mierzyć się mamy-naukowczynie i mamy-artystki. Rzeczywistość trochę inna od mojej (bo w końcu to znacznie bardziej wolne zawody niż mój i może kilka aktywności można uprawiać z przysłowiowym "dzieckiem przy nodze", bez potrzeby/konieczności siedzenia w biurze "od-do"), ale problemy, trudności, wyzwania - podobne, po macierzyńsku uniwersalne: realia radzenia sobie z macierzyństwem bez pracy etatowej i możliwości pracowania pełną parą, przytyki ze strony mężyczyzn (bo środowisko zmaskulizowane) i koleżanek ("nie wymawiaj się dzieckiem").

Myśl 1.

Wsparcie jak bumerang

I znów myśl, powracająca jak bumerang, do znudzenia, że najważniejsze jest  w s p a r c i e  bliskich. Mężów, partnerów, rodziców, całej armii dobrych ludzi. Na koniec pojawił się wątek o tym, czy istnieją jakieś rozwiązania systemowe (nawet lokalne, na poziomie uczelni), które pomagają godzić pracę z opieką nad dzieckiem. Najbliższe pozytywne przykłady pochodziły z okolicznych podwórek zachodnioeuropejskich (programy stypendialne, obejmujące wyjazd z rodziną). Tu i ówdzie raczkują pomysły wdrażania żłobków przyuczelnianych (szacowna lokalna Uczelnia posiada takowy - klik).

Jedna z panelistek opowiedziała, jak była na rozmowie o pracę z malutkim dzieckiem w chuście (a dziecko na dodatek podczas rozmowy ssało pierś). Pracę dostała.
I takie scenariusze są możliwe, jaskółki mikrozmiany.

Myśl 2.

Zła matka

Wszystkie jesteśmy złymi matkami. Tak mówi do nas zakorzeniony głęboko patriarchalny ogląd rzeczywistości. Jesteśmy złymi matkami, a głos ten przychodzi z zewnątrz, od społeczeństwa. To często nie jest  n a s z  głos, choć tak nam się wydaje.
Mamy poczucie winy, bo robimy coś swojego, dbamy o rozwój, znikamy, wyjeżdżamy, wychodzimy, separujemy się, zamykamy pokój na klucz, żeby popracować. W tle czai się poczucie winy, wyrzut sumienia, że coś w naszym życiu dzieje się  k o s z t e m  (małego ciągle) dziecka.

Myśl 3.

Tęsknota

Może to nie poczucie winy, może to zwykła tęsknota? Że nie towarzyszę swojemu dziecku cały czas, a pragnę tego. Jestem gdzie indziej, przez długie godziny. A ono rośnie, zmienia się z minuty na minutę. Pal licho, jeśli poświęcam się pasjonującej, rozwijającej pracy. Często jednak jestem gdzie indziej, bo muszę. Albo wydaje mi się, że muszę. Mam wybór, ale ograniczony - prozą życia, zobowiązaniami finansowymi, niedoczasem. 
Jestem tu i teraz. Często na dwa fronty, skazana na ciągłą woltyżerkę (trafne słowa jednej z panelistek). Jednym słowem: rozdarta.





piątek, 5 lutego 2016

[31].

Pierwszy raz od dawna nie nie wiem, jak zacząć.

Wypadałoby chyba tak: minął rok od chwili, kiedy wygospodarowałam sobie swój wirtualny kawałek podłogi. Moje cztery klepki parkietu koło łóżeczka, w którym śpi mój synek (a ja słyszę jego miarowy oddech). Skrawek niebieskiego, a częściej burego nieba. Przestrzeni dla siebie i o sobie. Zanim stuknęła rocznica, wykonałam ćwiczenie, odpowiadając sobie na pytanie, po co tu jestem.

Ale zacznę tak:


Blogowanie nie jest dla mnie


W sumie wcale nie musiałabym nic pisać. Można pozostać na poziomie podglądania. 
Przez ten rok przejrzałam, przeczytałam, przewinęłam dużo (może za dużo) stron blogów parentingowych. W większość miejsc nie wróciłam już, wracam intencjonalnie i świadomie do kilku (pozwolicie, że nie będę wywoływać po imieniu).

Po roku wiem, że zdecydowanie wolę przestrzeń kameralną, poczytne blogi nie są dla mnie (ciągle intryguje mnie to zjawisko - czemu jedne są poczytne, a inne nie, jedne przykuwają uwagę, inne nie). 
Jestem introwertyczką, ale lubię interakcje, lubię wchodzenie w relacje (1:1), bo zawsze ciekawi mnie osoba, która stoi po drugiej stronie. 

Dlaczego ciągle tu jestem?


*dla inspiracji. 
Bo ciągle uparcie wierzę, że w zalewie (dosłownie) wszystkiego można znaleźć inspirację. Coś świeżego/innego, co ściąga nas z utartego szlaku.    

Trochę jest tak, że ci, których czytamy, nie czytają nas. Jak ze szczeniackim zauroczeniem - ten, do którego wzdychałam nie zwrócił nigdy uwagi na brzydkie kaczątko.
Ale to nic. Inspiracja z definicji przebiega jednokierunkowo, bez wzajemności. Ci, co inspirują innych, mogą nawet nie wiedzieć, że byli inspiracją (a gdyby wiedzieli - co by to zmieniło?). 

  
**dla siebie.
Naprawdę lubię ten swój kawałek szaroburego nieba. 
Myśli są tylko myślami. Gdybym nie ubierała ich w słowa, zostałyby na zawsze w czeluściach wewnętrznych (koło się zamyka, wracamy do punktu 1 - inspiracji).

***dla syna. Ale to dopiero kiedyś. Pogrzebie, znajdzie, wyłoni się obraz inny niż znany, puzzelek do kompletu. Klik, klik. A może wcale tak nie zrobiłby, ale możliwość jest ("bo księga zdarzeń zawsze otwarta w połowie").


Last, but not least 1.


Od dawna już czuję przesyt. Superzgrabnie opisała go Matka Debiutująca (klik). Odsyłam do jej trafnego podsumowania - pożyczam jej słowa, mogę włożyć je w swoje usta, bo tak właśnie bym powiedziała.

Za dużo, za szybko, za powtarzalnie. Mam apetyt na slow life, nieśpieszne przeżuwanie życia, koncentrowanie się na detalach, tym bardziej, że na co dzień biegnę jak maratonka (a nie mam już 20 lat dwudziestoletnich sił witalnych). Raczej wpadam do kogoś na dłużej, zatrzymuję się, przysiadam na ganku, każę sobie polewać kawy i częstować świeżo upieczonym ciastem.


Last, but not least 2.

Zmierzając do końca i puenty rocznicowego wpisu - dziękuję tym, którzy tu wdepnęli/regularnie wdepują i tym, których (co prawda wirtualnie, ale zawsze!) miałam okazję poznać. 

Wasze zdrowie, drogie Panie (bo Panów nie widzę na sali). Wzniosę toast krymskim winem (obrazek poniżej), jak tylko wyleczę szalejącą w N. grypę.



środa, 20 stycznia 2016

Laurka2. Wzrusz.

Co  byśmy bez nich zrobili, Bezcennych?
Są darmowym przedszkolem, żłobkiem, wszystkimi niańkami tego świata razem wziętymi.
Doba wypełniona po brzegi, bo praca, psy i koty, dom i w końcu najważniejsze: wnuki. Czasem żyjący ciągle starzy rodzice, wymagający opieki. Często na dwa, trzy fronty. 

Społeczeństwo im wszystko zawdzięcza, państwo na nich stoi i nie chwieje się w posadach.
Ich praca, niejednokrotnie wykonywana z niekłamaną przyjemnością/radością bułką z masłem nie jest. Choćby fizycznie, bo wiek ma swoje prawa i ograniczenia. 
Ta praca nie jest odpłatna ani ozusowana, do PKB się nie wlicza. Statystyki o niej milczą.

Znam wiele osób, dla których fakt codziennej nieodpłatnej pracy babć dziadków jest czymś zupełnie naturalnym. Dla mnie nie jest.

Jakby nie mieli prawa do swojego życia. Życia pełną gębą, w pełnym wymiarze i na pełnych obrotach. Kręcenia się głównie wokół własnych, a nie cudzych spraw. Po długim życiu, wypełnionym pracą/dziećmi/obowiązkami, kiedy przychodzi w końcu czas na odpoczynek, nieśpieszne smakowanie rzeczy, na których smakowanie nie było czasu i przestrzeni. Bo miało przede wszystkim starczać dla innych.
*
Jakiś czas temu jako ankieterka-rozmówczyni brałam udział w senioralnym audycie przestrzeni. Konia z rzędem temu, kto zgadnie, na co utyskiwali seniorzy płci obojga?
Wcale nie na na krzywe chodniki. Ani na dziurawą drogę i brak pobocza. Ani na brak klubu seniora i szewca w okolicy.
Narzekali na brak żłobków i przedszkoli! 

Bo dziadkowie i babcie są swoimi wnukami. I dziećmi (chociaż te mają po 40 lat). Są ich potrzebami.
Babcie-westalki, babcie-hestie. Jak anioły - przylatują na każde skinienie.

Miał być sowiecki plakat propagandowy, ale jest tak: 






niedziela, 10 stycznia 2016

Co czytasz, matko?*

Od jakiegoś czasu miałam wielką chętkę na literaturę "macierzyńską", pisaną przez kobiety i dla kobiet.  Literatury, której zarówno sprawczyniami, jak i bohaterkami są kobiety, a tematem jeśli nie głównym, to pierwotną inspiracją do rozważań jest  m a c i e r z y ń s t w o.

I nie mówimy tu o poradnikach i całym tym bogatym i silnie reprezentowanym nurcie pedagogiczno-rozwojowym (choć bardzo cenię sobie książki Juula i Agnieszkę Stein), tylko o dwóch kategoriach, które roboczo nazwałam sobie *nurtem (bojowo) - feministycznym i *powieścią biograficzną.


Nurt feministyczny:)

Trudno okreeślić, jaki to gatunek literacki. Trochę tu powieści biograficznej, trochę eseju, publicystyki. 

Zalicza się do niego "Macierzyństwo non-fiction" Joanny Woźniczko-Czeczott i "Matka Feministka" Agnieszki Graff. W centrum uwagi znajduje się macierzyństwo, ale z wyraźnie zarysowanym tłem - społecznym, politycznym. Macierzyństwo, jako doświadczenie osobiste i egzystencjalne, ale w odniesieniu do ogólnie podzielanych kulturowych klisz. Matka, przedstawiona jest jako bojowniczka, skoncentrowana na nierówności ról rodzicielskich, dostrzegająca defekty systemu, który nie ceni ani kobiet ani ich mrówczej pracy. Bo macierzyństwo i opieka nad domem to wymierna praca, o czym powszechnie się zapomina. Matka słusznie psiocząca na systemowy na brak wsparcia, na powszechne pod naszą szerokością kulturową redukowanie kobiety do roli matki, żeby tam cicho siedziała (jak siedzi w domu z dzieckiem).
Belle Case La Follette z rodziną, fot. nieznany (1924).

Czytam z przekonaniem taką literaturę, bo we mnie (zwłaszcza na początku matczynej drogi) też był gniew. 

Na sprawy mniej lub bardziej istotne, niezależne.
Na schody nie-do-pokonania-wózkiem. 
Na ciągle zapracowanego/zmęczonego partnera. 
Na samotność w wielkim mieście, które przyjazne matkom nie jest.  
Na niebotycznie drogi prywatny żłobek/nianię. 
Na pytania o opiekę nad synem na rozmowach w sprawie pracy.

Duuużo może i słusznego gniewu, który jednak nie prowadził donikąd, poza uczuciem zmęczenia. Bo wszystkich tych rzeczy nie mogłam zmienić, nie zależały one ode mnie.
*
Przy okazji odkryłam, że literatura macierzyńska jak nic innego skutecznie koi smutek. A zwłaszcza ten, spowodowany kryzysem w związku - piwerwszym, drugim, kolejnym, za którym podąża pewność, że to ten ostatni i zaraz wszystko z hukiem się rozsypie w drobny mak.


Powieść biograficzna.


Najlepszy opatrunek na ranę (albo rany).  

Zaczęło się od "Łebków od szpilki". Matka wciągnęła się w lekturę bez proszenia, bez zwlekania, bez odkładania na półkę, jak to czyni zazwyczaj z pozycjami, wymagającymi skupienia i koncentracji na faktach (bo zazwyczaj takie czyta - naukowe, biograficzne, upstrzone wiedzą jak cwibak rodzynkami).

Autorka "Łebków" zaciekawiła mnie po lekturze Popularnego Kobiecego Dodatku do gazety. Sięgnęłam po "Szpilki" i jak to bywa z literaturą - zakochałam się od pierwszego wejrzenia. Z literaturą, jak z człowiekiem - od razu wiesz, czy jest chemia czy jej nie ma.

"Łebki" to tytułowe córki-bliźniaczki, chorujące na niezdiagnozowane przez kilka dobrych lat życia schorzenie, które daje objawy w postaci poważnych zaburzeń neurologiczno-rozwojowych. Ale książka nie jest  p r z e d e  w s z y s t k i m  zapisem zmagań autorki z niełatwym losem. 

W "Łebkach" jest wszystko to, co matkę pociąga najbardziej - szczerze opowiedziana niezmyślona historia (wiadomo, każda opowieść jest kreacją, ale to nieuniknione) - historia o życiu, jakim ono jest. 
Miłość (bo ona jest najważniejsza). 
Jaśniejsza perspektywa (autorka pisze o chwilach bardzo trudnych, ale koncentruje się na ułamkach, które niosą nadzieję). 
Poczucie metafizycznej łączności z naturą/bogiem/przyrodą.
To matka lubi najbardziej - w kinie, jak  w literaturze - poczucie, że z opowiadanej historii wyziera sens i nadzieja na lepsze jutro. Czym bowiem nie ma być życie jak potykaniem się i wstawaniem z nową autoreflesją w głowie? (wtedy ten, co wstaje jest lepszym człowiekiem). Do tego crème de la crème - potoczysty, zabawny język, porządna dawka ironii i dystansu do siebie. Zdarzają się i obrazoburcze paralele z grubej rury, które powodowały, że miałam wiele niekłamanej przyjemności z czytania, choć przyznaję, że dzięki ironii do dziś nie mam pewności, co autorka  n a p r a w d ę  sądzi w pewnych kwestiach, na przykład w kwestii religii ("Pani Budda").

Autorka jest kobietą (i matką) z krwi i kości. Stopami dotyka i czuje ziemię, ale wyciąga wysoko szyję, a głowę trzyma w chmurach. I patrzy w głąb siebie. 

Na zachętę obejrzyjcie archiwalne Łebki od Szpilki.
*Ciąg dalszy nastąpi.



  



piątek, 1 stycznia 2016

Life balance nie istnieje*

Z dzieckiem się nie da.

"Zobaczysz, przyjemne życie się skończyło". 
Faktycznie, mówiły tak mądre głowy. Pamiętam ostrzeżenie pewnej Młodej Matki, zasłyszane u cioci na imieninach, kiedy byłam już w zaawansowanej ciąży. Nie była w kinie od dwóch lat, nie spotyka się ze znajomymi, podróż na drugi koniec miasta tramwajem jest wyzwaniem nie-do-pokonania.
Czasem jednak faktycznie się nie da. Bo za późno, bo nie ma jak wrócić, bo dziecko chore. Ile rady zawracałam sprzed jakichś drzwi, za którymi odbywał się pobudzający inetelektualnie event, o którym marzyłam od tygodni.

Z dzieckiem wszystko się da.

Prawda, ale częściowa.
Da się, ale wiele zależy od granic tolerancji i luzu, jaki sobie fundujemy.
Moja siostra ciąga wszędzie swoje dzieci (inna rzecz, że za bardzo nie ma wyboru, skoro babcie i ciocie są daleko). Na całą wioskę składają się za to liczni znajomi, którzy często służą pomocą, a nawet biorą latorośl na noc (kiedy druga z mamą  ląduje w szpitalu, a tata jest akurat służbowo za górami i lasami). 
My często podróżujemy, zazwyczaj bez samochodu (bo go nie mamy). Ostatnia sekwencja wakacyjna to autobus-tramwaj-autobus-samolot-autobus-pociąg-samochód, około osiem godzin ciurkiem z plecakiem i walizką, ja plus syn. Przyznaję, prosto nie było, pod koniec dnia czułam się, jakbym wagon węgla przewaliła.

Prawdziwe wsparcie istnieje.

Tylko trzeba po nie wyciągnąć rękę. Nie wszyscy posiedli dar czytania w cudzych myślach. Nie domyślają się, jak mogliby pomóc albo nie mają czasu, żeby się rozejrzeć wokół. Ja też czasem nie mam - w standardowy dzień kursuję na trasie praca-dom, a czas skarłowaciały do granic niemożliwości oddaję w całości synowi.
A czasami pomoc przychodzi z nieoczekiwanej strony - na wołanie w fejsbukowej puszczy odpowiadają znani, ale nie bardzo blisko znajomi.

To nieprawda, że macierzyństwo jest nudne.

Można czasem spojrzeć tak, ale można inaczej - każdy medal ma dwie strony. Na początku faktycznie bywa monotonnie (kupki, papki, swoista rutyna, czas odmierzany karmieniem, spaniem, wypróżnianiem się - właśnie ta rutyna męczyła mnie najbardziej, choć i tak nie mierzyłam interwałów z aptekarską precyzją). 
Faktem jest, choć zaskakującym, że z czasem dziecko staje się bardziej samodzielne i przychodzi magiczny moment, kiedy już tak bardzo nas nie potrzebuje. To raczej my go potrzebujemy, po miesiącach bycia razem non-stop nie wyobrażamy sobie samotnego wieczoru z książką i lampką wina w dłoni.


Macierzyństwo jak tatuaż. 

Gdziekolwiek będziesz, dziecko będzie z tobą. W twojej głowie. Bo bycie matką to druga skóra, która przyrasta do pierwszej. Pijąc wino w wieczór bez syna mam przed oczyma głównie....syna. Widzę go przez kartki książki, jak się zaśmiewa do rozpuku, pluska w wannie, kładzie spać do babcinego łóżka. 
Life-balance nie istnieje. Nie znam większego wyzwania niż godzenie opieki nad dzieckiem z pełnoetatową godzinowo pracą.
Każdego dnia myślę sobie pantha rei, codziennie jest o milimetr łatwiej.

Ten wpis, który ciągle jest szkicem dedykuję mojemu partnerowi.
* A inspirację znalazłam tu: