środa, 27 maja 2015

:::cieszymy się, że możemy pomóc*:::

Ostatnio często oglądam z synem "Strażników Miasta" ("Heroes of the city"). Szczerze mówiąc nie jestem fanką amerykańskiej kultury ogólnie (choć są wyjątki) i specyficznej retoryki, którą mogłabym streścić jako prosto-dowcipnie-dosadnie. Lubię prostotę, nawet prostolinijność, ale innego gatunku (klik). Trochę bardziej wyrafinowaną, poetycką, a najlepiej prostotę, pod którą kryje się "coś" więcej. Jakieś nieczytelne z pozoru, ukryte na pierwszy rzut oka odwołania, nitki, które wiodą w inne, dalekie światy i tak dalej. Fani "Sztuczek" Jakimowskiego będą wiedzieli, o co chodzi. 

Ale "Strażnicy Miasta" przekonali mnie czymś ważnym, czego ostatnio brakuje  n i e s t e t y  na wielu okolicznych polach i poletkach. 

Nie chodzi bynajmniej o to, że bohaterowie filmu działają w "słusznej" sprawie, co jest leitmotivem wielu opowieści dla młodszych i starszych dzieci.

Bohaterowie znają się, lubią, a przede wszystkim działają na rzecz swojej społeczności, mikroświata, w którym żyją. Współpracują i pomagają sobie w razie potrzeby.
Nawet jeśli popełniają błędy i mają swoje małe słabości (Harry) czy ekstrawagancje (Rufus), nie wyklucza ich to ze społeczności i nie przydaje kłopotliwej łatki ("ten czarny, a tamten biały").

Moje dziecko nie ma jeszcze dwóch lat. Oprócz mamy, z którą spędza dużo czasu, chodzi do żłobka, w którym jest jednym z dwadzieściorga dziewięciorga dzieci, a zarazem  j u ż  stało się członkiem małej społeczności. Kolejne kroki przed nim - w każdym razie z momentem pójścia do żłobka znalazło się w świecie s p o ł e c z n y m, w którym jest  n i e przebywa wyłącznie samo (jeśli nie liczyczyć mamy).

Od 2009 r. obowiązuje podstawa programowa przedszkoli, która opisuje, jakie kompetencje społeczne powinien posiąść przedszkolak. 

Pytanie, na ile my sami (rodzice) kształtujemy postawy  p r o s p o ł e c z n e  i obywatelskie naszych dzieci.
A na ile kształtuje (albo ma kształtować) je przedszkole, a potem szkoła (w których to dziecko, jak wiadomo spędza lwią część dnia).

Jestem świeżo po lekturze zeszłotygodniowej "Polityki"(klik), w której Ewa Wilk pisze tak:
W Polsce mamy dziś do czynienia z licznymi wirusami, które sprawiają, że potencjalne kompetencje mutują w swoje karykaturalne przeciwieństwa. Zaczyna się od dzieci. Cóż po światłych ustawowych zapisach o umiejętności współpracy w zespole, jeśli cały system edukacyjny został podporządkowany prawu testu i dyktatowi rankingu? I to osobliwej odmianie tej wyścigowej kultury, bo przecież nie chodzi w niej o to, by wykazać się wiedzą na określonym poziomie, ale by inni okazali się gorsi.
Gorąco polecam ten tekst ku refleksji. W dużej mierze zgadzam się z postawioną diagnozą, choć w sytuacjach, w których stawia mnie życie, mam okazję obserwować częściej rzeczywistość dorosłych. 
Do szkoły, jako rodzic ucznia in spe mam na razie daleko (i chyba tej perspektywy jeszcze nie ogarniam), poza tym szkoła szkołą, a człowiek przede wszystkim kształtuje się w domu. 
Ciężka praca zatem przed nami, milordzie. 
Ktoś może zapytać, co ma do tego amerykańska bajka? Ano bezpośrednio nic. Jest lustrem, które odbija postawy albo medium, które może promować dobre praktyki. Jest punktem wyjścia do refleksji, że razem można więcej. Że wspólne, a nie osobne (lub tym bardziej) działanie przynosi większą korzyść. Zanim nadejdzie czas, kiedy będziemy wdrażać działanie w życie, dobrze jest świadomie stykać się z przekazem, który świadomie wybierzemy i który - przynajmniej dla nas ma sens.
My wierzymy, że wspólne działanie ma sens. Dochodzenie do konsensusu, wspieranie się, możliwość wzajemnego liczenia na siebie. Chcemy się uodpornić (i uodpornić naszego syna) na wirus egoizmu, egotyzmu, skrajnego indywidualizmu.



















Czym skorupka za młodu nasiąknie.
* cytat pochodzi ze "Strażników".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz