poniedziałek, 26 stycznia 2015

Wspólnota stołu

W domu, z którego pochodzę wspólnoty raczej nie było. Tym bardziej wspólnoty stołu. Wspólnych obiadów, kolacji, wieczornych posiadówek, przegadywania spraw od a do zet, opowiadania, co się dziś wydarzyło, jak jest na powierzchni i co w głębi.

Było za to jedzenie według zasad i powinności. Zasada pierwsza: nie zostawiać na telerzu, zjadać wszystko, zwłaszcza u obcych. Zasada druga: wszystko ma smakować, a nawet jeśli nie smakuje, patrz zasada pierwsza.
Było jedzenie w pojedynkę. Stołówka, czyli jedzenie na trzy-cztery, superpośpieszne, bez rejestrowania smaku, zapachu, konsystencji.

Podobnie u WU. Jeść trzeba, bo jedzenie krzepi, innych pryncypiów nie ma. Kończy się śniadanie, trzeba myśleć o obiedzie, po obiedzie przychodzi czas na kolację. Świat się kręci wokół jedzenia (i wydalania).

Do dziś każda wizyta jest przepełniona nadmiarem - świeta bez świętości, ale kipią od obfitości i przejedzenia. Festiwal (prze)żarcia.
Nie liczy się forma i wspólnotowość, jedynie sam fakt konsumpcji. Byle więcej i więcej, a jada się głównie mięso, bo w końcu jedynie mięso krzepi (i leczy). Jak w dawnych czasach w wiejskiej zagrodzie - mięso symbolizuje dobrobyt i wysoki status.

Marzy mi się kolektywnie, po włosku. Z pewnym nabożeństwem, ale bez zadęcia. Wspólne rytuały, nakrywanie do stołu, siedzenie sobie i gadanie. Treść prosta w dzień codzienny, odświętna od święta, jak kiedyś.  Forma ważna na równi z treścią. Celebracja chwili, a przy okazji praktyczne napełnianie żołądka. 

Księciunio nie je, znaczy je mało i monotematycznie. W ulubionych kluski, ruskie pierogi, makarony, chleb i słodkie buły. Na śniadanie (na szczęście) owsianka. Warzyw nie lubi, choć matka wyłącznie warzywożerna. Jedynie dla zmielonego, rozmemłanego (żadne tam liście!) szpinaku jest łaskaw. Wychodzi na to, że bodźcowanie w okresie prenatalnym niewiele wniosło, choć badania mówią, że zależność istnieje (klik).
BLW nie działa, jadamy razem, staramy się to samo. Wspólnota się buduje - tyle i aż z tego pożytku.




czwartek, 15 stycznia 2015

Żłobek czy nie? (Mój jest ten kawałek podłogi)

Żłobek: wytargany, wychodzony, a jakże! Nie prywatny za 1200, a zwykły samorządowy w nijakim budynku, pamiętającym czasy PRLowego baby boomu. Niemożliwe stało się możliwe. W mieście K. na 22 589 dzieci w wieku 0-2 przypadają 22 żłobki, miejsc jest jakieś 2000 (tak było w 2013), więc jest o co walczyć. Skok z bardzo odległego miejsca na podium ma posmak olimpijskiego lauru. Sam pan bóg złapany za nogi. „Adaptacja jakoś pójdzie” pomyślało się optymistycznie i faktycznie - poszła zadziwiająco bezboleśnie.
Tyle, że drugiego dnia Księciunio zachorował.

W trzecim tygodniu było wszystko oswojone i wstępnie zapoznane. Ulubiona ciocia Gosia, która kocha wszystkie dzieci, ptaszek na ścianie z puchatkiem, pięć nietrudnych do pokonania schodów, droga od przystanku osiedlową uliczką, pieski i kotki, liczone zza okna autobusu.

W czwartym tygodniu przyszła druga choroba, a z nią lawina. Cały październik, kawałek listopada, pół grudnia. Repertuar: do wyboru, do koloru. Niby nic-bardzo-poważnego: a to zapalenie ucha, przetykane zapaleniem krtani, a to zapalenie oskrzeli, jakiś rotawirus, który ściął z nóg wszystkich po równo. Niekończąca się zła passa, zwieńczona szpitalem daleko od domu (klik) i skierowaniem do kolejnego szpitala po powrocie.

W najgorszych snach nikomu się nie śniło, że to TAK właśnie będzie wyglądać ŻŁOBEK.

Winowajcy? Prześcigamy się w teoriach:

- najpaskudniejsze smogowe powietrze w Polsce - absolutny zwycięzca rankingu, zwłaszcza zimą (ja i K.)
- złe odżywianie (babcia1. Fakt, Księciunio jest niejadkiem i dietę ma monotematyczną)
- szczepienia, które same w sobie obniżają odporność (A.: Zyskuje się odporność na chorobę A, tracąc automatem odporność na B).

Żłobek to samo zło, jeśli nie jest KONIECZNY. A właściwie dlaczego posyłasz dziecko do żłobka, skoro nie masz pracy od-do? pyta babcia2.

No tak.

Bo matka-egoistka myśli o swoich aspiracjach, wróć - potrzebach.

Matka-egoistka chce uszczknąć coś dla siebie. Jeśli nie od razu praca-kierat to może kilka godzin tylko-dla-siebie?

Matka-egoistka rozwinęła by się trochę. Do wyboru jest kilka zapomnianych czynności, mniejszych czy większych potrzeb, małych grzesznych przyjemności, marzeń i mrzonek. Wszystkie w zaciszu siebie, daleko od innych, poza cyckiem:

- naoliwić zardzewiały język.
- pójść do lekarza (bo trzeba)
- dopieścić pewnien wniosek (starannie i higienicznie - w świetle dziennym)

I jeszcze: Matka-egoistka poczytała by też książkę - nie ukradkiem i w pozycji 100% zrelaksowanej.

Na rowerze by czasem pojeździła. Do pracy więcej niż 1/5 etatowej i poza domem ulokowanej by poszła.
Matka-egoistka chce dla swojego dziecka najlepiej, ale o to przecież nikt jej nie pyta.

poniedziałek, 12 stycznia 2015

Jak spędziliśmy święta Bożego Narodzenia

Życie w dzieckiem ma to do siebie, że planować niczego nie należy. Bo czasem wychodzi, a innym razem nie. Człowiek się naplanuje, a potem misterna konstrukcja i tak bierze w łeb.

Miało być pięknie i kameralnie, w rzadko spotykanej konstelacji 1+1. Chytry plan po(d)rzucenia Księciunia babci), ucieczka cudzym samochodem, jazda po bezdrożach, słodki smak darowanego czasu. Poza zasięgiem wszystkiego i wszystkich, w leśnej głuszy albo w miasteczku ze średniowiecznymi basztami, jakich tam wiele.

A wyszło tak: rozklekotany pociąg osobowy wlekący się od stacji do stacji. Nastrój świąteczny wyrażony liczbą pasażerów. Miejsce siedzące w przedziale dla podróżnych z dużym bagażem pod postacią opartego na siedzeniu pośladka. Dziecko na kolanie. Panowie wybitnie w typie made in Poland, konsumujący piwo nad torbami z prezentami dla żon, żeby wybaczyły przedświąteczną niedyspozycję. Grzejnik grzejący w cztery liter aż do oparzenia, otwarte drzwi i chłód na kolejnych stacjach. A potem rosnąca gorączka Księciunia, przypisywana przegrzaniu. Pikująca i niezbijalna, wizyta na SOR (bo daleko od domu, inna usługa nie przysługuje), czuwanie minuta po minucie, zbijanie gorączki. Wigilia – chwila jasności w pomroczności, rodzina gdzieś w tle, potem znów gorączkowa sinusoida i znów zbijanie. Akcja - brak reakcji, znów SOR i w końcu oddział pediatryczny.

Jesteśmy farciarzami, bo nie chorowaliśmy wcześniej aż tak, żeby bywać w szpitalach. Ale co mają powiedzieć stali rezydenci, których do bycia w szpitalu zmusza przewlekła choroba? Albo jeszcze gorzej - choroba dziecka.

Te kilka dni było do zniesienia, ale nie do zniesienia jest kilka spraw.

Brak rzeczowej rozmowy

Przez salę przewijają się lekarze-seniorzy, którymi obstawiony jest oddział podczas świątecznego ciągu urlopowego. Doktor Diva Elegantka - miła, uprzejma, z dystansem, tyle, że rozmawia z nami jak w dziećmi. W końcu pacjent nie jest partnerem, nie jest nim rodzic.


Generalnie wszystko jest nie tak. Wszystko jest toksyczne. Dziecko w szpitalu ma siedzieć na łóżku i grzecznie bawić się lalą. Niczego nie dotykać. Do nikogo się nie zbliżać. Grzecznie zniosić inhalację i podawanie kroplówki. Zjeść posiłek (2xdziennie mortadela lub coś dziwnego, mięsnego w galarecie, ewentualnie ser topiony i owoce w syropie). W końcu reżim szpitalny zobowiązuje.

A dlaczego pani synek trzyma słuchawki w buzi? Słuchawki są zrobione z miedzi.

Ma wysypkę na policzku. Widziałam! – jadła Pani mandarynkę, potem nie umyła rąk i dotykała buzi dziecka.


Czemu wkłada puzzle do buzi? W puzzle są toksyczne farby! Nie wolno absolutnie!

Nie chce jeść? Rosołek ugotować – na pewno zje! (no tak, ja nie gotuję żadnych warzyw, tylko z wyboru danonkami i ciastkami karmię).

Doktor Nadzwyczaj Opryskliwy – na oko 80-letni, ale wiek nie upoważnia nikogo, żeby huczeć na ludzi i być aroganckim. Po kilku dniach mam pewność, że to taki typ - zawsze opryskliwy i nie przebierający w słowach. Trudno go przełknąć arcycierpliwemu, a co dopiero zmęczonemu rodzicowi. Przez oddział za plecami doktora leci wiązanka bezradnego ojca. Sąsiadka z łóżka obok płacze, bo od trzech dni niczego nie może się dowiedzieć. odsyłają ją do annasza i kajfasza, czytaj lekarza prowadzącego. Lekarza nie ma, bo przecież są święta. Wróci za cztery dni.

Cena łóżka

30 złotych za dobę – to za dużo. W innych szpitalach na oddziałach pediatrycznych płaci się 7, 10, 15 – za kawałek podłogi, materac, spanie na tym samym łóżku. Tutaj jest osobne łóżko, dostęp do łazienki i aneksu kuchennego. Niby wygodnie, ale za drogo. I co komu po tej wygodzie, jeśli choroba sama w sobie wymaga poważnej mobilizacji budżetu. My pal licho. Jesteśmy przelotem, ale rezydenci - co mają począć rezydenci?

*
W oddziałowej świetlicy półki uginają się od poradników dla pacjentów, wyd. by NFZ A.D. 2014 (klik).
Pacjent ma prawo do uzyskania od lekarza przystępnej informacji o stanie zdrowia, rozpoznaniu, proponowanych oraz możliwych metodach diagnostycznych i leczniczych, przewidywalnych następstwach zastosowania/zaniechania, wynikach leczenia oraz rokowaniu.
Pacjent może odmówić przyjęcia informacji. Może powiedzieć, co o tym wszystkim myśli (tak, tak, ladies i genlemen, reguluje to ustawa!). 
Jego święte prawa. Co z tego, że nikt ich nie respektuje.
Może nawet o rabina wołać - zostanie na życzenie ściągnięty.



*
Z badań na zlecenie Naczelnej Izby Lekarskiej (wśród lekarzy do 35 roku życia) wynika, że 93% uważa tzw. kompetencje miękkie  za bardzo istotne dla jakości pracy. Tyle, że 70% twierdzi że NIGDY nie brało udziału w takich szkoleniach, a 30%, że brało na studiach. 

O mnie

Rodzina mikronuklearna: 2+1.
Ola: matka pojedyncza (marzy o trójce),
syn Księciunio (nazwany tak nie bez kozery),
ojciec Wo.
Czasem pies (aktualnie na emigracji na ziemiach odzyskanych).  

Czasem słońce, czasem deszcz.

O mnie:
Próbuję, codziennie walczę, jak każda. Potykam się, ale idę. 
Bezradność nie jest mi obca.
Odkąd zostałam matką myślę o innych matkach: heroski. 

Cenię sobie siostrzeństwo, 
Nie łykam czarno-białego widzenia świata i stuprocentowych pewności. Wolę bycie z krwi i kości. 
Szukam przestrzeni, także dla siebie, dążę do równowagi między być-musieć, moje-twoje-nasze.

Swoją złość, a czasem potężną wściekłość odnalazłam w "Matce Feministce" Agnieszki Graff i "Macierzyństwie non-fiction" Joanny Czeczott-Woźniczko. 


Kocham moje dziecko:)

Tyle na początek. Reszta wyjdzie z czasem.

A poza tym (macierzyństwem) interesuje mnie wiele - o tym TEŻ chcę tu pisać:)


Witajcie na pokładzie Heroski!