poniedziałek, 25 kwietnia 2016

Ta, która marzyła o trójce

To ten moment, kiedy doszłam do ściany.
Marzyła mi się trójka (a dwójka co najmniej), zostanie, jak jest. 
Tak, za pierwszym razem też łatwo nie było, próbowaliśmy dwa lata. 

Teraz zegar tyka nieuchronnie, teoretycznie czasu jeszcze trochę zostało, ale fanką późnego macierzyństwa zdecydowanie nie jestem. Ktoś mógłby orzec, że wcale nie jest późno, ale prawdą jest, że mediana wieku polskich kobiet rodzących dziecko wypada przed trzydziestką (klik).

Nie będę silić się na żartobliwy ton, bo raczej mi smutno, wobec nieuchronności, nieodwracalności ścieżki, którą podążam razem ze swoim partnerem.
Mogłabym wymienić jednym tchem, jakie są zalety więcej niż pojedynczego macierzyństwa. Tylko, co z tego, jeśli mojego partnera one nie przekonują.

Wychodzi na to, że różnimy się na poziomie wartości, a różnicę tak fundamentalną trudno zasypać, ba! Trudno nawet nad nią jakkolwiek pracować.

Ja: dziecko to wyzwanie, ale do pogodzenia z innymi sferami życia, godzę się na chaos, niedoczasy i rezygnację z niektórych aktywności na pewien (dłuższy) czas. Z dzieckiem wiele można, choć czasem to trudne, czasem się nie da (notoryczne chorowanie, uziemiające na dobre w domu) - przechodzę nad tym do porządku dziennego. Inne aktywności są ważne (praca!), ale nie najważniejsze.
On (jak widzę to ja): mam za mało czasu na "swoje" aktywności, odczuwam chaos i zmęczenie.

Powiecie, że to może kwestia płci (nawet tej kulturowo kształtowanej) - Rachel Cusk w "Pracy na całe życie" pisze o tym odmiennym podejściu kobiet i mężczyzn.
To prawda, nieczęsto słyszy się, aby kobieta mówiła z niedowierzaniem, że dziecko jakoś nie chce samo się zająć sobą ani zniknąć, choćby na jedną noc, tak aby ona mogła się wyspać, choćby na jedną noc, ale to nie znaczy jeszcze, że kobiety nie miewają takich myśli (...).
Moja niedawno poznana koleżanka ma jednak męża, który byłby szczęśliwy z piątką, może dlatego, że sam pochodzi z wielodzietnej rodziny i był wdrażany do opieki nad innymi od ultramłodego wieku. 

I tak właśnie stanęłam na rozdrożu.
Z jednej strony ewidentny brak pogodzenia się ze "swoim losem" (czy to naprawdę jest "mój los"?), zakrawający o frustrację, z drugiej pytanie, czy tak ma być i czy jestem we właściwym miejscu? 

Gdzieś na dnie serca nadal czai się pragnienie, z którym trudno dyskutować, dla którego gotowa jestem zrezygnować z kawałka siebie (tak, ja też posiadam rozliczne hobby).

Tak więc wujka dobrej rady brzmi: zanim zwiążecie się z kimś na dobre (i zanim zwiąże was dziecko): rozmawiajcie o wszystkim, a najbardziej o priorytetach.










2 komentarze:

  1. Smutno tu dzisiaj wyjątkowo.
    Rzeczywiście dylemat nie do rozwiązania chyba. Bo nie chodzi by wymuszać swoje racje a kompromisu w tym przypadku nie ma. Jedynie rozmowa, kolejna rozmowa, kolejne rozmowy.
    Trzymam kciuki, za ciebie przede wszystkim, byś miała siłę jeszcze dyskutować, a potem ewentualnie się pogodzić z tym co będzie lub nie

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziękuję! Nawet nie wiesz, ile znaczą Twoje słowa. Nie jestem pewna, czy dyskusja ma sens, jak również przekonywanie "na siłę". kiedyś wyjdzie ów brak przekonanaia, pewnie przy pierwszej lepszej kłótni. Niech się toczy. Niestety pewną furtką i alternatywą jest rozstanie, czyli scenariusz ostateczny, którego nikomu nie życzę.

    OdpowiedzUsuń