Odwiedziłam dziś panel Małopolskiego Kongresu Kobiet (klik). To już mała, osobista tradycja - i w sumie bardzo się cieszę, że od trzech lat, dzięki wsparciu partnera (tak, bo bez tego by się nie dało, choć przede mną siedziała dzielna mama z miesięczniakiem), wpadam na jedno czy dwa, mniej lub bardziej inspirujące spotkania.
Czy ciąża odmóżdżdża?
Tak - prowokacyjnie brzmiał tytuł panelu, organizowanwego przez Obywatela Mamę (klik).
Tematem, poddanym pod dyskusję były stereotypy, z jakim muszą mierzyć się mamy-naukowczynie i mamy-artystki. Rzeczywistość trochę inna od mojej (bo w końcu to znacznie bardziej wolne zawody niż mój i może kilka aktywności można uprawiać z przysłowiowym "dzieckiem przy nodze", bez potrzeby/konieczności siedzenia w biurze "od-do"), ale problemy, trudności, wyzwania - podobne, po macierzyńsku uniwersalne: realia radzenia sobie z macierzyństwem bez pracy etatowej i możliwości pracowania pełną parą, przytyki ze strony mężyczyzn (bo środowisko zmaskulizowane) i koleżanek ("nie wymawiaj się dzieckiem").
Myśl 1.
Wsparcie jak bumerang
I znów myśl, powracająca jak bumerang, do znudzenia, że najważniejsze jest w s p a r c i e bliskich. Mężów, partnerów, rodziców, całej armii dobrych ludzi. Na koniec pojawił się wątek o tym, czy istnieją jakieś rozwiązania systemowe (nawet lokalne, na poziomie uczelni), które pomagają godzić pracę z opieką nad dzieckiem. Najbliższe pozytywne przykłady pochodziły z okolicznych podwórek zachodnioeuropejskich (programy stypendialne, obejmujące wyjazd z rodziną). Tu i ówdzie raczkują pomysły wdrażania żłobków przyuczelnianych (szacowna lokalna Uczelnia posiada takowy - klik).
Jedna z panelistek opowiedziała, jak była na rozmowie o pracę z malutkim dzieckiem w chuście (a dziecko na dodatek podczas rozmowy ssało pierś). Pracę dostała.
I takie scenariusze są możliwe, jaskółki mikrozmiany.
Myśl 2.
Zła matka
Wszystkie jesteśmy złymi matkami. Tak mówi do nas zakorzeniony głęboko patriarchalny ogląd rzeczywistości. Jesteśmy złymi matkami, a głos ten przychodzi z zewnątrz, od społeczeństwa. To często nie jest n a s z głos, choć tak nam się wydaje.
Mamy poczucie winy, bo robimy coś swojego, dbamy o rozwój, znikamy, wyjeżdżamy, wychodzimy, separujemy się, zamykamy pokój na klucz, żeby popracować. W tle czai się poczucie winy, wyrzut sumienia, że coś w naszym życiu dzieje się k o s z t e m (małego ciągle) dziecka.
Myśl 3.
Tęsknota
Może to nie poczucie winy, może to zwykła tęsknota? Że nie towarzyszę swojemu dziecku cały czas, a pragnę tego. Jestem gdzie indziej, przez długie godziny. A ono rośnie, zmienia się z minuty na minutę. Pal licho, jeśli poświęcam się pasjonującej, rozwijającej pracy. Często jednak jestem gdzie indziej, bo muszę. Albo wydaje mi się, że muszę. Mam wybór, ale ograniczony - prozą życia, zobowiązaniami finansowymi, niedoczasem.
Jestem tu i teraz. Często na dwa fronty, skazana na ciągłą woltyżerkę (trafne słowa jednej z panelistek). Jednym słowem: rozdarta.
niedziela, 28 lutego 2016
piątek, 5 lutego 2016
[31].
Pierwszy raz od dawna nie nie wiem, jak zacząć.
Wypadałoby chyba tak: minął rok od chwili, kiedy wygospodarowałam sobie swój wirtualny kawałek podłogi. Moje cztery klepki parkietu koło łóżeczka, w którym śpi mój synek (a ja słyszę jego miarowy oddech). Skrawek niebieskiego, a częściej burego nieba. Przestrzeni dla siebie i o sobie. Zanim stuknęła rocznica, wykonałam ćwiczenie, odpowiadając sobie na pytanie, po co tu jestem.
Ale zacznę tak:
W sumie wcale nie musiałabym nic pisać. Można pozostać na poziomie podglądania.
Przez ten rok przejrzałam, przeczytałam, przewinęłam dużo (może za dużo) stron blogów parentingowych. W większość miejsc nie wróciłam już, wracam intencjonalnie i świadomie do kilku (pozwolicie, że nie będę wywoływać po imieniu).
Po roku wiem, że zdecydowanie wolę przestrzeń kameralną, poczytne blogi nie są dla mnie (ciągle intryguje mnie to zjawisko - czemu jedne są poczytne, a inne nie, jedne przykuwają uwagę, inne nie).
Jestem introwertyczką, ale lubię interakcje, lubię wchodzenie w relacje (1:1), bo zawsze ciekawi mnie osoba, która stoi po drugiej stronie.
*dla inspiracji.
Bo ciągle uparcie wierzę, że w zalewie (dosłownie) wszystkiego można znaleźć inspirację. Coś świeżego/innego, co ściąga nas z utartego szlaku.
Trochę jest tak, że ci, których czytamy, nie czytają nas. Jak ze szczeniackim zauroczeniem - ten, do którego wzdychałam nie zwrócił nigdy uwagi na brzydkie kaczątko.
Ale to nic. Inspiracja z definicji przebiega jednokierunkowo, bez wzajemności. Ci, co inspirują innych, mogą nawet nie wiedzieć, że byli inspiracją (a gdyby wiedzieli - co by to zmieniło?).
**dla siebie.
Naprawdę lubię ten swój kawałek szaroburego nieba.
Myśli są tylko myślami. Gdybym nie ubierała ich w słowa, zostałyby na zawsze w czeluściach wewnętrznych (koło się zamyka, wracamy do punktu 1 - inspiracji).
***dla syna. Ale to dopiero kiedyś. Pogrzebie, znajdzie, wyłoni się obraz inny niż znany, puzzelek do kompletu. Klik, klik. A może wcale tak nie zrobiłby, ale możliwość jest ("bo księga zdarzeń zawsze otwarta w połowie").
Od dawna już czuję przesyt. Superzgrabnie opisała go Matka Debiutująca (klik). Odsyłam do jej trafnego podsumowania - pożyczam jej słowa, mogę włożyć je w swoje usta, bo tak właśnie bym powiedziała.
Za dużo, za szybko, za powtarzalnie. Mam apetyt na slow life, nieśpieszne przeżuwanie życia, koncentrowanie się na detalach, tym bardziej, że na co dzień biegnę jak maratonka (a nie mam już 20 lat dwudziestoletnich sił witalnych). Raczej wpadam do kogoś na dłużej, zatrzymuję się, przysiadam na ganku, każę sobie polewać kawy i częstować świeżo upieczonym ciastem.
Wasze zdrowie, drogie Panie (bo Panów nie widzę na sali). Wzniosę toast krymskim winem (obrazek poniżej), jak tylko wyleczę szalejącą w N. grypę.
Wypadałoby chyba tak: minął rok od chwili, kiedy wygospodarowałam sobie swój wirtualny kawałek podłogi. Moje cztery klepki parkietu koło łóżeczka, w którym śpi mój synek (a ja słyszę jego miarowy oddech). Skrawek niebieskiego, a częściej burego nieba. Przestrzeni dla siebie i o sobie. Zanim stuknęła rocznica, wykonałam ćwiczenie, odpowiadając sobie na pytanie, po co tu jestem.
Ale zacznę tak:
Blogowanie nie jest dla mnie
W sumie wcale nie musiałabym nic pisać. Można pozostać na poziomie podglądania.
Przez ten rok przejrzałam, przeczytałam, przewinęłam dużo (może za dużo) stron blogów parentingowych. W większość miejsc nie wróciłam już, wracam intencjonalnie i świadomie do kilku (pozwolicie, że nie będę wywoływać po imieniu).
Po roku wiem, że zdecydowanie wolę przestrzeń kameralną, poczytne blogi nie są dla mnie (ciągle intryguje mnie to zjawisko - czemu jedne są poczytne, a inne nie, jedne przykuwają uwagę, inne nie).
Jestem introwertyczką, ale lubię interakcje, lubię wchodzenie w relacje (1:1), bo zawsze ciekawi mnie osoba, która stoi po drugiej stronie.
Dlaczego ciągle tu jestem?
*dla inspiracji.
Bo ciągle uparcie wierzę, że w zalewie (dosłownie) wszystkiego można znaleźć inspirację. Coś świeżego/innego, co ściąga nas z utartego szlaku.
Trochę jest tak, że ci, których czytamy, nie czytają nas. Jak ze szczeniackim zauroczeniem - ten, do którego wzdychałam nie zwrócił nigdy uwagi na brzydkie kaczątko.
Ale to nic. Inspiracja z definicji przebiega jednokierunkowo, bez wzajemności. Ci, co inspirują innych, mogą nawet nie wiedzieć, że byli inspiracją (a gdyby wiedzieli - co by to zmieniło?).
**dla siebie.
Naprawdę lubię ten swój kawałek szaroburego nieba.
Myśli są tylko myślami. Gdybym nie ubierała ich w słowa, zostałyby na zawsze w czeluściach wewnętrznych (koło się zamyka, wracamy do punktu 1 - inspiracji).
***dla syna. Ale to dopiero kiedyś. Pogrzebie, znajdzie, wyłoni się obraz inny niż znany, puzzelek do kompletu. Klik, klik. A może wcale tak nie zrobiłby, ale możliwość jest ("bo księga zdarzeń zawsze otwarta w połowie").
Last, but not least 1.
Od dawna już czuję przesyt. Superzgrabnie opisała go Matka Debiutująca (klik). Odsyłam do jej trafnego podsumowania - pożyczam jej słowa, mogę włożyć je w swoje usta, bo tak właśnie bym powiedziała.
Za dużo, za szybko, za powtarzalnie. Mam apetyt na slow life, nieśpieszne przeżuwanie życia, koncentrowanie się na detalach, tym bardziej, że na co dzień biegnę jak maratonka (a nie mam już 20 lat dwudziestoletnich sił witalnych). Raczej wpadam do kogoś na dłużej, zatrzymuję się, przysiadam na ganku, każę sobie polewać kawy i częstować świeżo upieczonym ciastem.
Last, but not least 2.
Zmierzając do końca i puenty rocznicowego wpisu - dziękuję tym, którzy tu wdepnęli/regularnie wdepują i tym, których (co prawda wirtualnie, ale zawsze!) miałam okazję poznać.Wasze zdrowie, drogie Panie (bo Panów nie widzę na sali). Wzniosę toast krymskim winem (obrazek poniżej), jak tylko wyleczę szalejącą w N. grypę.
środa, 20 stycznia 2016
Laurka2. Wzrusz.
Co byśmy bez nich zrobili, Bezcennych?
Są darmowym przedszkolem, żłobkiem, wszystkimi niańkami tego świata razem wziętymi.
Doba wypełniona po brzegi, bo praca, psy i koty, dom i w końcu najważniejsze: wnuki. Czasem żyjący ciągle starzy rodzice, wymagający opieki. Często na dwa, trzy fronty.
Społeczeństwo im wszystko zawdzięcza, państwo na nich stoi i nie chwieje się w posadach.
Ich praca, niejednokrotnie wykonywana z niekłamaną przyjemnością/radością bułką z masłem nie jest. Choćby fizycznie, bo wiek ma swoje prawa i ograniczenia.
Ta praca nie jest odpłatna ani ozusowana, do PKB się nie wlicza. Statystyki o niej milczą.
Znam wiele osób, dla których fakt codziennej nieodpłatnej pracy babć dziadków jest czymś zupełnie naturalnym. Dla mnie nie jest.
Jakby nie mieli prawa do swojego życia. Życia pełną gębą, w pełnym wymiarze i na pełnych obrotach. Kręcenia się głównie wokół własnych, a nie cudzych spraw. Po długim życiu, wypełnionym pracą/dziećmi/obowiązkami, kiedy przychodzi w końcu czas na odpoczynek, nieśpieszne smakowanie rzeczy, na których smakowanie nie było czasu i przestrzeni. Bo miało przede wszystkim starczać dla innych.
Wcale nie na na krzywe chodniki. Ani na dziurawą drogę i brak pobocza. Ani na brak klubu seniora i szewca w okolicy.
Narzekali na brak żłobków i przedszkoli!
Bo dziadkowie i babcie są swoimi wnukami. I dziećmi (chociaż te mają po 40 lat). Są ich potrzebami.
Babcie-westalki, babcie-hestie. Jak anioły - przylatują na każde skinienie.
Miał być sowiecki plakat propagandowy, ale jest tak:
Są darmowym przedszkolem, żłobkiem, wszystkimi niańkami tego świata razem wziętymi.
Doba wypełniona po brzegi, bo praca, psy i koty, dom i w końcu najważniejsze: wnuki. Czasem żyjący ciągle starzy rodzice, wymagający opieki. Często na dwa, trzy fronty.
Społeczeństwo im wszystko zawdzięcza, państwo na nich stoi i nie chwieje się w posadach.
Ich praca, niejednokrotnie wykonywana z niekłamaną przyjemnością/radością bułką z masłem nie jest. Choćby fizycznie, bo wiek ma swoje prawa i ograniczenia.
Ta praca nie jest odpłatna ani ozusowana, do PKB się nie wlicza. Statystyki o niej milczą.
Znam wiele osób, dla których fakt codziennej nieodpłatnej pracy babć dziadków jest czymś zupełnie naturalnym. Dla mnie nie jest.
Jakby nie mieli prawa do swojego życia. Życia pełną gębą, w pełnym wymiarze i na pełnych obrotach. Kręcenia się głównie wokół własnych, a nie cudzych spraw. Po długim życiu, wypełnionym pracą/dziećmi/obowiązkami, kiedy przychodzi w końcu czas na odpoczynek, nieśpieszne smakowanie rzeczy, na których smakowanie nie było czasu i przestrzeni. Bo miało przede wszystkim starczać dla innych.
*
Jakiś czas temu jako ankieterka-rozmówczyni brałam udział w senioralnym audycie przestrzeni. Konia z rzędem temu, kto zgadnie, na co utyskiwali seniorzy płci obojga?Wcale nie na na krzywe chodniki. Ani na dziurawą drogę i brak pobocza. Ani na brak klubu seniora i szewca w okolicy.
Narzekali na brak żłobków i przedszkoli!
Bo dziadkowie i babcie są swoimi wnukami. I dziećmi (chociaż te mają po 40 lat). Są ich potrzebami.
Babcie-westalki, babcie-hestie. Jak anioły - przylatują na każde skinienie.
Miał być sowiecki plakat propagandowy, ale jest tak:
niedziela, 10 stycznia 2016
Co czytasz, matko?*
Od jakiegoś czasu miałam wielką chętkę na literaturę "macierzyńską", pisaną przez kobiety i dla kobiet. Literatury, której zarówno sprawczyniami, jak i bohaterkami są kobiety, a tematem jeśli nie głównym, to pierwotną inspiracją do rozważań jest m a c i e r z y ń s t w o.
I nie mówimy tu o poradnikach i całym tym bogatym i silnie reprezentowanym nurcie pedagogiczno-rozwojowym (choć bardzo cenię sobie książki Juula i Agnieszkę Stein), tylko o dwóch kategoriach, które roboczo nazwałam sobie *nurtem (bojowo) - feministycznym i *powieścią biograficzną.
Zalicza się do niego "Macierzyństwo non-fiction" Joanny Woźniczko-Czeczott i "Matka Feministka" Agnieszki Graff. W centrum uwagi znajduje się macierzyństwo, ale z wyraźnie zarysowanym tłem - społecznym, politycznym. Macierzyństwo, jako doświadczenie osobiste i egzystencjalne, ale w odniesieniu do ogólnie podzielanych kulturowych klisz. Matka, przedstawiona jest jako bojowniczka, skoncentrowana na nierówności ról rodzicielskich, dostrzegająca defekty systemu, który nie ceni ani kobiet ani ich mrówczej pracy. Bo macierzyństwo i opieka nad domem to wymierna praca, o czym powszechnie się zapomina. Matka słusznie psiocząca na systemowy na brak wsparcia, na powszechne pod naszą szerokością kulturową redukowanie kobiety do roli matki, żeby tam cicho siedziała (jak siedzi w domu z dzieckiem).
Czytam z przekonaniem taką literaturę, bo we mnie (zwłaszcza na początku matczynej drogi) też był gniew.
Na sprawy mniej lub bardziej istotne, niezależne.
Na schody nie-do-pokonania-wózkiem.
Na ciągle zapracowanego/zmęczonego partnera.
Na samotność w wielkim mieście, które przyjazne matkom nie jest.
Na niebotycznie drogi prywatny żłobek/nianię.
Na pytania o opiekę nad synem na rozmowach w sprawie pracy.
Duuużo może i słusznego gniewu, który jednak nie prowadził donikąd, poza uczuciem zmęczenia. Bo wszystkich tych rzeczy nie mogłam zmienić, nie zależały one ode mnie.
Najlepszy opatrunek na ranę (albo rany).
Zaczęło się od "Łebków od szpilki". Matka wciągnęła się w lekturę bez proszenia, bez zwlekania, bez odkładania na półkę, jak to czyni zazwyczaj z pozycjami, wymagającymi skupienia i koncentracji na faktach (bo zazwyczaj takie czyta - naukowe, biograficzne, upstrzone wiedzą jak cwibak rodzynkami).
Autorka "Łebków" zaciekawiła mnie po lekturze Popularnego Kobiecego Dodatku do gazety. Sięgnęłam po "Szpilki" i jak to bywa z literaturą - zakochałam się od pierwszego wejrzenia. Z literaturą, jak z człowiekiem - od razu wiesz, czy jest chemia czy jej nie ma.
"Łebki" to tytułowe córki-bliźniaczki, chorujące na niezdiagnozowane przez kilka dobrych lat życia schorzenie, które daje objawy w postaci poważnych zaburzeń neurologiczno-rozwojowych. Ale książka nie jest p r z e d e w s z y s t k i m zapisem zmagań autorki z niełatwym losem.
W "Łebkach" jest wszystko to, co matkę pociąga najbardziej - szczerze opowiedziana niezmyślona historia (wiadomo, każda opowieść jest kreacją, ale to nieuniknione) - historia o życiu, jakim ono jest.
Miłość (bo ona jest najważniejsza).
Jaśniejsza perspektywa (autorka pisze o chwilach bardzo trudnych, ale koncentruje się na ułamkach, które niosą nadzieję).
Poczucie metafizycznej łączności z naturą/bogiem/przyrodą.
To matka lubi najbardziej - w kinie, jak w literaturze - poczucie, że z opowiadanej historii wyziera sens i nadzieja na lepsze jutro. Czym bowiem nie ma być życie jak potykaniem się i wstawaniem z nową autoreflesją w głowie? (wtedy ten, co wstaje jest lepszym człowiekiem). Do tego crème de la crème - potoczysty, zabawny język, porządna dawka ironii i dystansu do siebie. Zdarzają się i obrazoburcze paralele z grubej rury, które powodowały, że miałam wiele niekłamanej przyjemności z czytania, choć przyznaję, że dzięki ironii do dziś nie mam pewności, co autorka n a p r a w d ę sądzi w pewnych kwestiach, na przykład w kwestii religii ("Pani Budda").
Autorka jest kobietą (i matką) z krwi i kości. Stopami dotyka i czuje ziemię, ale wyciąga wysoko szyję, a głowę trzyma w chmurach. I patrzy w głąb siebie.
Na zachętę obejrzyjcie archiwalne Łebki od Szpilki.
*Ciąg dalszy nastąpi.
I nie mówimy tu o poradnikach i całym tym bogatym i silnie reprezentowanym nurcie pedagogiczno-rozwojowym (choć bardzo cenię sobie książki Juula i Agnieszkę Stein), tylko o dwóch kategoriach, które roboczo nazwałam sobie *nurtem (bojowo) - feministycznym i *powieścią biograficzną.
Nurt feministyczny:)
Trudno okreeślić, jaki to gatunek literacki. Trochę tu powieści biograficznej, trochę eseju, publicystyki.
![]() |
Belle Case La Follette z rodziną, fot. nieznany (1924). |
Czytam z przekonaniem taką literaturę, bo we mnie (zwłaszcza na początku matczynej drogi) też był gniew.
Na sprawy mniej lub bardziej istotne, niezależne.
Na schody nie-do-pokonania-wózkiem.
Na ciągle zapracowanego/zmęczonego partnera.
Na samotność w wielkim mieście, które przyjazne matkom nie jest.
Na niebotycznie drogi prywatny żłobek/nianię.
Na pytania o opiekę nad synem na rozmowach w sprawie pracy.
Duuużo może i słusznego gniewu, który jednak nie prowadził donikąd, poza uczuciem zmęczenia. Bo wszystkich tych rzeczy nie mogłam zmienić, nie zależały one ode mnie.
*
Przy okazji odkryłam, że literatura macierzyńska jak nic innego skutecznie koi smutek. A zwłaszcza ten, spowodowany kryzysem w związku - piwerwszym, drugim, kolejnym, za którym podąża pewność, że to ten ostatni i zaraz wszystko z hukiem się rozsypie w drobny mak.Powieść biograficzna.
Najlepszy opatrunek na ranę (albo rany).
Zaczęło się od "Łebków od szpilki". Matka wciągnęła się w lekturę bez proszenia, bez zwlekania, bez odkładania na półkę, jak to czyni zazwyczaj z pozycjami, wymagającymi skupienia i koncentracji na faktach (bo zazwyczaj takie czyta - naukowe, biograficzne, upstrzone wiedzą jak cwibak rodzynkami).
Autorka "Łebków" zaciekawiła mnie po lekturze Popularnego Kobiecego Dodatku do gazety. Sięgnęłam po "Szpilki" i jak to bywa z literaturą - zakochałam się od pierwszego wejrzenia. Z literaturą, jak z człowiekiem - od razu wiesz, czy jest chemia czy jej nie ma.
"Łebki" to tytułowe córki-bliźniaczki, chorujące na niezdiagnozowane przez kilka dobrych lat życia schorzenie, które daje objawy w postaci poważnych zaburzeń neurologiczno-rozwojowych. Ale książka nie jest p r z e d e w s z y s t k i m zapisem zmagań autorki z niełatwym losem.
W "Łebkach" jest wszystko to, co matkę pociąga najbardziej - szczerze opowiedziana niezmyślona historia (wiadomo, każda opowieść jest kreacją, ale to nieuniknione) - historia o życiu, jakim ono jest.
Miłość (bo ona jest najważniejsza).
Jaśniejsza perspektywa (autorka pisze o chwilach bardzo trudnych, ale koncentruje się na ułamkach, które niosą nadzieję).
Poczucie metafizycznej łączności z naturą/bogiem/przyrodą.
To matka lubi najbardziej - w kinie, jak w literaturze - poczucie, że z opowiadanej historii wyziera sens i nadzieja na lepsze jutro. Czym bowiem nie ma być życie jak potykaniem się i wstawaniem z nową autoreflesją w głowie? (wtedy ten, co wstaje jest lepszym człowiekiem). Do tego crème de la crème - potoczysty, zabawny język, porządna dawka ironii i dystansu do siebie. Zdarzają się i obrazoburcze paralele z grubej rury, które powodowały, że miałam wiele niekłamanej przyjemności z czytania, choć przyznaję, że dzięki ironii do dziś nie mam pewności, co autorka n a p r a w d ę sądzi w pewnych kwestiach, na przykład w kwestii religii ("Pani Budda").
Autorka jest kobietą (i matką) z krwi i kości. Stopami dotyka i czuje ziemię, ale wyciąga wysoko szyję, a głowę trzyma w chmurach. I patrzy w głąb siebie.
Na zachętę obejrzyjcie archiwalne Łebki od Szpilki.
*Ciąg dalszy nastąpi.
piątek, 1 stycznia 2016
Life balance nie istnieje*
Z dzieckiem się nie da.
"Zobaczysz, przyjemne życie się skończyło".Faktycznie, mówiły tak mądre głowy. Pamiętam ostrzeżenie pewnej Młodej Matki, zasłyszane u cioci na imieninach, kiedy byłam już w zaawansowanej ciąży. Nie była w kinie od dwóch lat, nie spotyka się ze znajomymi, podróż na drugi koniec miasta tramwajem jest wyzwaniem nie-do-pokonania.
Czasem jednak faktycznie się nie da. Bo za późno, bo nie ma jak wrócić, bo dziecko chore. Ile rady zawracałam sprzed jakichś drzwi, za którymi odbywał się pobudzający inetelektualnie event, o którym marzyłam od tygodni.
Z dzieckiem wszystko się da.
Prawda, ale częściowa.Da się, ale wiele zależy od granic tolerancji i luzu, jaki sobie fundujemy.
Moja siostra ciąga wszędzie swoje dzieci (inna rzecz, że za bardzo nie ma wyboru, skoro babcie i ciocie są daleko). Na całą wioskę składają się za to liczni znajomi, którzy często służą pomocą, a nawet biorą latorośl na noc (kiedy druga z mamą ląduje w szpitalu, a tata jest akurat służbowo za górami i lasami).
My często podróżujemy, zazwyczaj bez samochodu (bo go nie mamy). Ostatnia sekwencja wakacyjna to autobus-tramwaj-autobus-samolot-autobus-pociąg-samochód, około osiem godzin ciurkiem z plecakiem i walizką, ja plus syn. Przyznaję, prosto nie było, pod koniec dnia czułam się, jakbym wagon węgla przewaliła.
Prawdziwe wsparcie istnieje.
Tylko trzeba po nie wyciągnąć rękę. Nie wszyscy posiedli dar czytania w cudzych myślach. Nie domyślają się, jak mogliby pomóc albo nie mają czasu, żeby się rozejrzeć wokół. Ja też czasem nie mam - w standardowy dzień kursuję na trasie praca-dom, a czas skarłowaciały do granic niemożliwości oddaję w całości synowi.A czasami pomoc przychodzi z nieoczekiwanej strony - na wołanie w fejsbukowej puszczy odpowiadają znani, ale nie bardzo blisko znajomi.
To nieprawda, że macierzyństwo jest nudne.
Można czasem spojrzeć tak, ale można inaczej - każdy medal ma dwie strony. Na początku faktycznie bywa monotonnie (kupki, papki, swoista rutyna, czas odmierzany karmieniem, spaniem, wypróżnianiem się - właśnie ta rutyna męczyła mnie najbardziej, choć i tak nie mierzyłam interwałów z aptekarską precyzją).Faktem jest, choć zaskakującym, że z czasem dziecko staje się bardziej samodzielne i przychodzi magiczny moment, kiedy już tak bardzo nas nie potrzebuje. To raczej my go potrzebujemy, po miesiącach bycia razem non-stop nie wyobrażamy sobie samotnego wieczoru z książką i lampką wina w dłoni.
Macierzyństwo jak tatuaż.
Gdziekolwiek będziesz, dziecko będzie z tobą. W twojej głowie. Bo bycie matką to druga skóra, która przyrasta do pierwszej. Pijąc wino w wieczór bez syna mam przed oczyma głównie....syna. Widzę go przez kartki książki, jak się zaśmiewa do rozpuku, pluska w wannie, kładzie spać do babcinego łóżka.Life-balance nie istnieje. Nie znam większego wyzwania niż godzenie opieki nad dzieckiem z pełnoetatową godzinowo pracą.
Każdego dnia myślę sobie pantha rei, codziennie jest o milimetr łatwiej.
Ten wpis, który ciągle jest szkicem dedykuję mojemu partnerowi.
* A inspirację znalazłam tu:
wtorek, 10 listopada 2015
Święto Niepodległości (czyli z grubej rury)
Niebawem stuknie sto lat od momentu, w którym Polska stała się niepodległym państwem (po 123 latach zaborów - czy rozumiemy dziś, co to faktycznie znaczy?)
Ostatnio z każdej strony słyszę utyskiwania - najgłośniejsze przedwczoraj na poczcie.
Dziwne, bo mimo wszelkich problemów/niedogodności/a czasem patologii (używając wielkich kwantyfikatorów) nadal jesteśmy krajem demokratycznym, choć nie wszyscy tak chcą to widzieć.
Jesteśmy wolni, przynajmniej zewnętrznie
Możemy oddychać pełną piersią, możemy działać i zmieniać rzeczywistość.
Od wczoraj, od rozmowy z B. chodzi mi ta myśl po głowie. Jesteśmy wolni i rzadko kiedy ten fakt doceniamy.
I nie, w c a l e n i e musimy porównywać się z tymi, którzy "mają gorzej", choć wystarczyłoby zajrzeć za wschodnie granice.
Może warto zwyczajnie docenić ten fakt i w ten sposób poświętować dziś?
A może warto corocznie, właśnie przed 11 listopada dokonać rachunku zysków i strat, dokonujących się w sferze publicznej/społecznej z naciskiem na "zyski", czyt. wszelkie pozytywne zmiany.
Od wczoraj chodzi mi też po głowie inna myśl: czym jest dla mnie Polska i jaką Polskę chcę pokazywać swoim dzieciom? Nie mitycznym, ale faktycznemu, namacalnemu JeJe.
Za rok, za dwa zaczną się pytania. I odpowiedzi.
Czy Polska to pamięć przeszłości (ale czego? przegranych powstań i narodowych mitów?), czy raczej praca u podstaw "tu i teraz" na rzecz "lepszego jutra" (tak, każdy je rozumie inaczej). A może po trochu jednego i drugiego, zwyczajnie i bez zadęcia. jak to w życiu, bo nic nie jest czarno-białe.
My w każdym razie wywieszamy dziś flagę i idziemy świętować. Po swojemu, ale z refleksją, że jest nam lepiej niż mojemu dziadkowi, który jako chłopaszek stał w tłumie gapiów pod odwachem, patrząc na rozbrajanie żołnierzy austriackich. Szczęśliwie on też się doczekał.
Fot. by Grzegorz Leśniewski

Ostatnio z każdej strony słyszę utyskiwania - najgłośniejsze przedwczoraj na poczcie.
Dziwne, bo mimo wszelkich problemów/niedogodności/a czasem patologii (używając wielkich kwantyfikatorów) nadal jesteśmy krajem demokratycznym, choć nie wszyscy tak chcą to widzieć.
Jesteśmy wolni, przynajmniej zewnętrznie
Możemy oddychać pełną piersią, możemy działać i zmieniać rzeczywistość.
Od wczoraj, od rozmowy z B. chodzi mi ta myśl po głowie. Jesteśmy wolni i rzadko kiedy ten fakt doceniamy.
I nie, w c a l e n i e musimy porównywać się z tymi, którzy "mają gorzej", choć wystarczyłoby zajrzeć za wschodnie granice.
Może warto zwyczajnie docenić ten fakt i w ten sposób poświętować dziś?
A może warto corocznie, właśnie przed 11 listopada dokonać rachunku zysków i strat, dokonujących się w sferze publicznej/społecznej z naciskiem na "zyski", czyt. wszelkie pozytywne zmiany.
Od wczoraj chodzi mi też po głowie inna myśl: czym jest dla mnie Polska i jaką Polskę chcę pokazywać swoim dzieciom? Nie mitycznym, ale faktycznemu, namacalnemu JeJe.
Za rok, za dwa zaczną się pytania. I odpowiedzi.
Czy Polska to pamięć przeszłości (ale czego? przegranych powstań i narodowych mitów?), czy raczej praca u podstaw "tu i teraz" na rzecz "lepszego jutra" (tak, każdy je rozumie inaczej). A może po trochu jednego i drugiego, zwyczajnie i bez zadęcia. jak to w życiu, bo nic nie jest czarno-białe.
My w każdym razie wywieszamy dziś flagę i idziemy świętować. Po swojemu, ale z refleksją, że jest nam lepiej niż mojemu dziadkowi, który jako chłopaszek stał w tłumie gapiów pod odwachem, patrząc na rozbrajanie żołnierzy austriackich. Szczęśliwie on też się doczekał.
Fot. by Grzegorz Leśniewski

poniedziałek, 12 października 2015
:::pośpiesznie nie da się:::
patrzę na ciebie, kiedy śpisz.
dwie zbyt krótkie godziny szarym rankiem.
jeszcze dwie, wieczorne. oczy już nie widzą, powieki ciężkie od zmęczenia.
czy zdążę? czy mi nie umkną?
twoje nowe uśmiechy i słowopodobna paplanina.
słuchałabym jej czule dniem i nocą. bez ustanku. bez znudzenia.
chichranie pełną piersią, w kółko powtarzana ta sama ukochana zabawa, zabawa automaniaka.
smaki, których nie lubiłeś,
a teraz pstryk - i nagle lubisz..
to nie ja byłam świadkiem Kluczowego Momentu.
rzeczy zmieniają się, jak w kalejdoskopie.
lepiej patrzeć z bliska niż z oddali.
z daleka widać zarysy, a nie szczegóły.
detale umykają.
pośpiesznie nie da się celebrować życia.
dwie zbyt krótkie godziny szarym rankiem.
jeszcze dwie, wieczorne. oczy już nie widzą, powieki ciężkie od zmęczenia.
czy zdążę? czy mi nie umkną?
twoje nowe uśmiechy i słowopodobna paplanina.
słuchałabym jej czule dniem i nocą. bez ustanku. bez znudzenia.
chichranie pełną piersią, w kółko powtarzana ta sama ukochana zabawa, zabawa automaniaka.
smaki, których nie lubiłeś,
a teraz pstryk - i nagle lubisz..
to nie ja byłam świadkiem Kluczowego Momentu.
rzeczy zmieniają się, jak w kalejdoskopie.
lepiej patrzeć z bliska niż z oddali.
z daleka widać zarysy, a nie szczegóły.
detale umykają.
pośpiesznie nie da się celebrować życia.
Subskrybuj:
Posty (Atom)