niedziela, 10 stycznia 2016

Co czytasz, matko?*

Od jakiegoś czasu miałam wielką chętkę na literaturę "macierzyńską", pisaną przez kobiety i dla kobiet.  Literatury, której zarówno sprawczyniami, jak i bohaterkami są kobiety, a tematem jeśli nie głównym, to pierwotną inspiracją do rozważań jest  m a c i e r z y ń s t w o.

I nie mówimy tu o poradnikach i całym tym bogatym i silnie reprezentowanym nurcie pedagogiczno-rozwojowym (choć bardzo cenię sobie książki Juula i Agnieszkę Stein), tylko o dwóch kategoriach, które roboczo nazwałam sobie *nurtem (bojowo) - feministycznym i *powieścią biograficzną.


Nurt feministyczny:)

Trudno okreeślić, jaki to gatunek literacki. Trochę tu powieści biograficznej, trochę eseju, publicystyki. 

Zalicza się do niego "Macierzyństwo non-fiction" Joanny Woźniczko-Czeczott i "Matka Feministka" Agnieszki Graff. W centrum uwagi znajduje się macierzyństwo, ale z wyraźnie zarysowanym tłem - społecznym, politycznym. Macierzyństwo, jako doświadczenie osobiste i egzystencjalne, ale w odniesieniu do ogólnie podzielanych kulturowych klisz. Matka, przedstawiona jest jako bojowniczka, skoncentrowana na nierówności ról rodzicielskich, dostrzegająca defekty systemu, który nie ceni ani kobiet ani ich mrówczej pracy. Bo macierzyństwo i opieka nad domem to wymierna praca, o czym powszechnie się zapomina. Matka słusznie psiocząca na systemowy na brak wsparcia, na powszechne pod naszą szerokością kulturową redukowanie kobiety do roli matki, żeby tam cicho siedziała (jak siedzi w domu z dzieckiem).
Belle Case La Follette z rodziną, fot. nieznany (1924).

Czytam z przekonaniem taką literaturę, bo we mnie (zwłaszcza na początku matczynej drogi) też był gniew. 

Na sprawy mniej lub bardziej istotne, niezależne.
Na schody nie-do-pokonania-wózkiem. 
Na ciągle zapracowanego/zmęczonego partnera. 
Na samotność w wielkim mieście, które przyjazne matkom nie jest.  
Na niebotycznie drogi prywatny żłobek/nianię. 
Na pytania o opiekę nad synem na rozmowach w sprawie pracy.

Duuużo może i słusznego gniewu, który jednak nie prowadził donikąd, poza uczuciem zmęczenia. Bo wszystkich tych rzeczy nie mogłam zmienić, nie zależały one ode mnie.
*
Przy okazji odkryłam, że literatura macierzyńska jak nic innego skutecznie koi smutek. A zwłaszcza ten, spowodowany kryzysem w związku - piwerwszym, drugim, kolejnym, za którym podąża pewność, że to ten ostatni i zaraz wszystko z hukiem się rozsypie w drobny mak.


Powieść biograficzna.


Najlepszy opatrunek na ranę (albo rany).  

Zaczęło się od "Łebków od szpilki". Matka wciągnęła się w lekturę bez proszenia, bez zwlekania, bez odkładania na półkę, jak to czyni zazwyczaj z pozycjami, wymagającymi skupienia i koncentracji na faktach (bo zazwyczaj takie czyta - naukowe, biograficzne, upstrzone wiedzą jak cwibak rodzynkami).

Autorka "Łebków" zaciekawiła mnie po lekturze Popularnego Kobiecego Dodatku do gazety. Sięgnęłam po "Szpilki" i jak to bywa z literaturą - zakochałam się od pierwszego wejrzenia. Z literaturą, jak z człowiekiem - od razu wiesz, czy jest chemia czy jej nie ma.

"Łebki" to tytułowe córki-bliźniaczki, chorujące na niezdiagnozowane przez kilka dobrych lat życia schorzenie, które daje objawy w postaci poważnych zaburzeń neurologiczno-rozwojowych. Ale książka nie jest  p r z e d e  w s z y s t k i m  zapisem zmagań autorki z niełatwym losem. 

W "Łebkach" jest wszystko to, co matkę pociąga najbardziej - szczerze opowiedziana niezmyślona historia (wiadomo, każda opowieść jest kreacją, ale to nieuniknione) - historia o życiu, jakim ono jest. 
Miłość (bo ona jest najważniejsza). 
Jaśniejsza perspektywa (autorka pisze o chwilach bardzo trudnych, ale koncentruje się na ułamkach, które niosą nadzieję). 
Poczucie metafizycznej łączności z naturą/bogiem/przyrodą.
To matka lubi najbardziej - w kinie, jak  w literaturze - poczucie, że z opowiadanej historii wyziera sens i nadzieja na lepsze jutro. Czym bowiem nie ma być życie jak potykaniem się i wstawaniem z nową autoreflesją w głowie? (wtedy ten, co wstaje jest lepszym człowiekiem). Do tego crème de la crème - potoczysty, zabawny język, porządna dawka ironii i dystansu do siebie. Zdarzają się i obrazoburcze paralele z grubej rury, które powodowały, że miałam wiele niekłamanej przyjemności z czytania, choć przyznaję, że dzięki ironii do dziś nie mam pewności, co autorka  n a p r a w d ę  sądzi w pewnych kwestiach, na przykład w kwestii religii ("Pani Budda").

Autorka jest kobietą (i matką) z krwi i kości. Stopami dotyka i czuje ziemię, ale wyciąga wysoko szyję, a głowę trzyma w chmurach. I patrzy w głąb siebie. 

Na zachętę obejrzyjcie archiwalne Łebki od Szpilki.
*Ciąg dalszy nastąpi.



  



2 komentarze:

  1. Z góry feministyczną odrzucam, ale... Nie, no naprawdę, stara już jestem, żadne "nowe" prawdy nie są mi nieznane, a macierzyństwo już leci u mnie samopas.
    Kuszą mnie natomiast te "Łebki od szpilki", nawet bardzo. Idealnie pasują mi do ogródka :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja tam kropka w kropkę odnalazłam siebie - u Czeczott-Wożniczki, a "Szpilki" są naprawdę ekstra, choć nie wszystkim przypada do gustu język.

      Usuń